Ostatni raz wspinaliśmy się w sierpniu. Sesji treningowych na sklejce nie liczę oczywiście. Łatwo policzyć - od naszej ostatniej wizyty w skałach minęło blisko dwa miesiące. Po powrocie z urlopu nie udało nam się wybrać ani razu! :-( Głód stawał się nie do zniesienia. W końcu wszystko zgrało się ze sobą jak należy i wygospodarowaliśmy wolną chwilę, która zbiegła się z, rzadko widzianą tej jesieni, dobrą pogodą. I tak ostatni, wspinaczkowy akcent letniego sezonu 2017 postanawiamy spędzić na Dolnym Śląsku.
Środkowy weekend października zapowiadał się kapitalnie. Na tę okoliczność wzięliśmy wolny dzień i wydłużyliśmy sobie wspinaczkową sielankę w Sudetach do trzech dni ;-) Tym sposobem już w piątek zajeżdżamy do Piechowic. Miejscowość znana jest już nam z zeszłorocznego, dwudniowego pobytu. Bujdałkę z tamtej wizyty wraz z krótką charakterystyką rejonu znajdziecie w poprzedniej relacji z Bobrowych Skał.
Po przyjeździe do Piechowic, skręcamy w ul. Wolską, gdzie - tak jak poprzednio - parkujemy na końcu asfaltu po prawej, na niewielkim parkingu leśnym. Następnie kierujemy się szlakiem niebieskim w kierunku skał. Podobnie jak ostatnim razem zaczynamy od wejścia na platformę widokową. Ścisk w żołądku sugeruje jednoznacznie drugie śniadanie, a gdzie nam będzie smakowało lepiej, jeśli nie właśnie tutaj ;-)
Pomni ostatnich przygód z dotarciem pod ścianę Ukrytego Muru, tym razem podchodzimy najdogodniejszym wariantem, czyli od tyłu ;-) Zaczynamy od najłatwiejszej na ścianie, znanej nam już, drogi Kubik V+. Następnie kolej na nowe drogi, oznaczone w bobrowym uaktualnieniu TOPO, jako 20 i 20'. Obie za VI+, obie ciekawe i niebanalne.
Jak się okaże później, kolejne nasze wstawki - Martyny (zakończona powodzeniem) Trójkącik VI.1 i moja (bez powodzenia) Fata Morgana VI.1+, są zarazem ostatnimi tego dnia. Kolejne kilkadziesiąt minut zejdzie nam na wyjmowaniu tudzież wypłukiwaniu strasznie upierdliwego paprocha, który utkwił mi oku. Mimo to dzień uznajemy za udany, każdy w końcu trochę się powspinał. Antonio również ;-)
Ostatnie chwile pogodnego, piątkowego popołudnia spędzamy ponownie na platformie widokowej, pstrykając kilka fotek. Sielska panorama w barwach jesieni skutecznie wodzi na pokuszenie.
Nocujemy w znanej nam, doskonale zlokalizowanej, Agroturystyce u Ady. Nim zadekujemy się na pokojach i otworzymy wieczornego browarka, postanawiamy wykorzystać długi, jesienny wieczór na szybki wypad do kina w Jeleniej Górze na film Maudie, wzruszającą opowieść opartą na historii życia malarki Maud Lewis, uważanej dziś za jedną z najważniejszych kanadyjskich artystek. Wychodzimy z kina poruszeni. Jestem odrobinę w szoku, jak bardzo. Niesamowita historia - jeżeli nie mieliście okazji jeszcze zobaczyć to koniecznie to zróbcie!
Poranek wita nas jakby słowami Maud, która zwykła mawiać, że jej świat jest ograniczony przez ramy tworzonych przez nią obrazów. Różnica pomiędzy nami polega jedynie na tym, ze nasze ramy ograniczają świat stworzony przez naturę.
"ŻYCIE ZAMKNIĘTE W RAMACH"
Kolejnego dnia czeka nas dłuższa wycieczka. Przemieszczamy się w Rudawy Janowickie i położoną w szczytowych partiach Lwiej Góry — Starościńską Skałę. Samochód zostawiamy na parkingu na Przełęczy Karpnickiej (6zł). Przed nami dłuższy spacer leśnym duktem, niebieskim szlakiem. Już na podejściu jest niezwykle urokliwie.
Po około 40-minutowym docieramy do celu. Prócz nielicznych turystów przechodzących szlakiem obok, nie ma nikogo. Całe Starościńskie dla nas! ;-)
Zabawę na Starościńskich rozpoczynamy od Trójkąta V. Droga biegnąca skrajnie z lewej jest najłatwiejsza tutaj. Znamy ją z pierwszej wizyty, ale żeby przypomnieć sobie nieco "buciarskie" klimaty zaczynamy właśnie od niej. Drugą z dróg robionych przez nas jest Viva la Krzon VI+, również znana nam z wcześniejszych odwiedzin. Doskonale pamiętam, jak długo wtedy "modliłem się" w najtrudniejszym miejscu tarciowo-balansowym. Tym razem wchodzi płynnie ;-) Pora na trudniejszy rajbung - A Krzon Direct VI.1. Ostatnim razem nie potrafiłem nawet ruszyć trikowym startem. Dziś w pierwszej próbie jest podobnie :-/ No nic, puszczam Martynę - Ona ma na start sposób! W czasie zamieniania się na prowadzeniu, dociera do mnie głos zza pleców: "Oooo Krzysiek?!" Odwracam się i widzę kumpla z pracy - Rafała, który z rodzinką wybrał się na trekking w Rudawach. Ucinamy sobie krótką rozmowę, po czym ruszamy na szczyt. Rafał z familią ścieżką dookoła, prowadzącą skalnym labiryntem, my swoją drogą ;-)
Martyna wciąga start bezproblemowo. Tarciowa górna partia, bardziej emocjonująca i stanowiąca o trudnościach też Ją puszcza :-) Zachęcony Jej sukcesem wbijam ponownie. Podpatrzony u mojej Partnerki patent na starcie otwiera mi drogę do zabawy wyżej. Dalej jest tak: trzymasz się niczego, stajesz na niczym i ciśniesz w górę! I tak przez kilkanaście metrów, z liczących (o czym trzeba pamiętać!) nieco ponad 30 metrowych dróg. Perfekcyjny test umiejętności technicznych, pracy nóg, balansu, no i przede wszystkim odporności psychicznej. Nie wiem jak u Was, ale u mnie pokonanie drogi o takim charakterze, sprawia niesłychanie dużo radości! Nasz max rajbungowy przesuwa się tym samy do cyferki VI.1 :-)
Kolejne drogi zostawiamy sobie na następne wizyty. Zbliża się "złota godzina" - postanawiamy skorzystać z okazji ;-) Zrzucamy wdzianka, pakujemy graty i wchodzimy turystyczną ścieżką na górę Starościńskich Skał. Tu zabawiamy dłuższą chwilę. Prócz nas nie ma już nikogo w okolicy. Jest prawdziwie jesiennie i barwnie. Słońce jest ciepłe i łagodne, przesycone czerwieniami. Czyż nie pięknie?
Zejście zajmuje nam kilkadziesiąt minut. Na Przełęcz Karpnicką docieramy już po zmroku. Na planowaną obiado-kolację do Mammarosy zajeżdżamy lekko zaniepokojeni późną porą. Czy w ogóle będzie jeszcze otwarte..? A jeśli tak, to czy załapiemy się jeszcze na coś pysznego..?
Ha! Mamy szczęście! Załapujemy się na ostatnie placki z gulaszem! Ekipa znajomych Martyny, która dociera po nas już nie ma tego szczęścia, muszą wybrać coś innego ;-) Opuszczamy naszą ulubioną, miejscową knajpkę najedzeni i szczęśliwi - jak to czasem niewiele potrzeba ;-) Z tego wszystkiego jakoś niespecjalnie uśmiecha nam się nocne rozbijanie namiotu na campie (wygodniccy :-P ), więc w połowie drogi decydujemy się, zamiast skręcać na camp, jechać dalej i zaczepić o wolny pokój w Karioce. W końcu kto bogatemu zabroni ;-) Wcześniej parokrotnie wpadaliśmy tam coś zjeść czy na piwko, ale nigdy nie nocowaliśmy. Na miejscu okazuje się, że ktoś właśnie anulował rezerwacje dwójki, więc pokój jest nasz. Cudownie! Udany dzień postanawiamy oblać, w barze na dole, Ciemnym Noteckim Eire z Browaru Czarnków. Smakuje jak zawsze wybornie :-)
W niedzielę, trzeciego i ostatniego dnia, celujemy w Sokoliki. No i od razu dochodzi do zderzenia z rzeczywistością. Po dwóch dniach, w czasie których wspinaliśmy się sami, czy to w Bobrowych, czy na Starościńskich, tu nie ma takiej opcji. Robimy kółeczko pomiędzy Krzywą Turnią i Sukiennicami - wszystko co by nas interesowało zajęte... Ok to może Duży Sokolik. Też nie najlepiej, ale okopujemy się pod w pobliżu Filara Mgieł VI.1, gdzie wspina się mój znajomy - Marek. Sporo tych znajomych coś spotykamy ;-) Nim skończą, znajduję sobie w przewodniku ciekawie wyglądający Wariant Małolata VI+. Droga mimo, że dość krótka, zawiera całkiem fajne ruchy. Chłopaki kończą, wbijamy więc na Filar. Niestety nie doczytałem w topo, że powyżej drugiego ringu jeśli nie zejdziemy do zacięcia, tylko pójdziemy wprost to wbijemy się w Wariant Wprost VI.2+. Dodatkowo jest to dziś mokra opcja. Walczę w trudnościach dzielnie, ale w końcu odpadam. Wtedy dopiero dowiaduję się od chłopaków w czym problem. Już właściwą wyjściem przechodzę dalej, ale lotnie obita góra zatrzymuje mnie tak czy inaczej. No cóż będzie do powtórki.
Moje z lekka żenujące poczynania cały czas były pod baczną obserwacją. Ten wyraz twarzy mówi wszystko... "DOŁADUJ lepieeej chłopie!"
Żeby podreperować sobie w jakimś stopniu, nadwątlone niepowodzeniem, nastroje przemieszczamy się na Zipserową Czubę, gdzie robimy sobie świeżo ubezpieczony klasyk - Direttisimę V+. Po obiciu dróżka jest, zgodnie z przewodnikowym komentarzem, godna polecenia.
W następnej kolejności zerkamy pod Ptaka, ale Kurtykówka, na którą namawia mnie Martyna jest zajęta. Wracamy na Zipserową. Sprawdzamy kilka mokrych dróg na północnej ścianie i postanawiamy na tym zakończyć dzisiejsze wspinanie. Spręż gdzieś rozpłynął się nam w powietrzu. Bywa i tak.
Jako, że do tej pory nie byłem na Sokoliku Dużym, pomimo tego, że jestem "enty" raz w Sokolikach, podejmujemy decyzję, że sobie wejdziemy. Co prawda na samotność na szczycie nie ma co liczyć - stalowa platforma widokową, na którą prowadzą żelazne schody są okupowane przez turystów. Mimo to warto. Zwłaszcza dzisiaj, bo przecież ta wielobarwna i urzekająca jesień lada moment przeminie.
Po kilku minutach spędzonych na szczycie wyższego z Sokolików schodzimy i wracamy do samochodu. W drodze powrotnej spotykamy Sylwię i Piotrka, czyli Góromaniaków. Chwilę rozmawiamy. Okazuje się, że właśnie przyjechali i zamierzają spędzić w okolicy kilka dni - a to szczęściarze! Na obiad w Mammarosie tym razem się niestety nie załapujemy. Liczba zamówień przed nami, znacznie przekracza nasze możliwości czasowe. Niestety :-( Tym razem musi nam wystarczyć kanapka na wrocławskim dworcu.
Jak widać, nie był to może wyjazd obfitujący w życiowe przejścia (choć z drugiej strony przecież życiówka w rajbungu padła ;-) ), jednak uznajemy go pod każdym względem za bardzo udany. Oby do kolejnego!
Nieco więcej zdjęć znajdziecie w galerii: Bobrowe Skały, Rudawy Janowickie, Sokoliki. Jeśli podobała się Wam ta relacja, dajcie nam o tym znać, lajkujac ją na FB, komentując lub udostępniając - dzięki temu będzie miała szansę dotrzeć do większej liczby osób. Jeżeli chcecie być na bieżąco z tym co się u nas dzieje, po więcej informacji, zdjęć, inspiracji czy ciekawostek z naszych tripów wspinaczkowo-podróżniczych zapraszamy na nasz profil na Facebooku i Instagramie - do zobaczenia!
Informacje praktyczne
Zakwaterowanie i wyżywienie
- Agroturystyka "Ada" // Piechowice
- Agroturystyka "Karioka" // Karpniki
- Bar Sudety "Mammarosa" // Janowice Wielkie
Sówcia ekstra! :D Ach te Rudawy… Lubię te góry, tylko odkąd miałam przykrą sytuację z samochodem na Przełęczy Karpnickiej jakoś nie mogę tam czuć się w pełni wyluzowana. W grę wchodzi dojazd pociągiem, ale z przesiadką, robiąc niepotrzebnie dodatkowy dystans, więc też taka lipa trochę, a mam około 60 km. Uważajcie na swoją furę jak zamierzacie schodzić już po zmroku, bo po prostu w tamtym rejonie ostro kradną…
Antoni jest równoprawnym członkiem naszego teamu ;-)
Kurcze, dziwne to dla mnie… zostawialiśmy tam auto już kilkukrotnie i nic się nie działo (na szczęście). Tym bardziej dziwne, że za każdym razem ktoś „opiekujący się” parkingiem łaził tam do wieczora. Aczkolwiek słyszałem o kradzieżach zarówno tych w okolicy Przełeczy Karpnickiej (z tym, że nie na samym parkingu lecz obok przy drodze) jak i o tych na 9up’ie.
Na fajną jesień się załapaliście :) Kolorowe drzewa są super :)
I jak pisze Skadi, na auta trzeba w tym rejonie uważać…
Właśnie dlatego wybraliśmy te okolice a nie Jurę ;-) Choć zapewne na Jurze jesień też piękna była.
Tam jest pieknie, czasem widze jak się grupki wspinaja, zazdroszczę.
To prawda Rudawy Janowickie są bardzo piękne :-) Oby tylko tych grupek nie było czasem zbyt dużo ;-)
Jaaaaaka piękna jesień na tych zdjęciach! Fantastyczne widoki! *.*
O tak, te okolice sprzyjają jesiennym barwom!
Zazdroszczę takich wrażeń i takich widoków. Kiedyś miałam w planach i marzeniach wspinanie się, ale teraz to chyba już na mnie za późno. Pozostaje mi zwykłe chodzenie po górach
Wspinanie to taki sport, na który nigdy, ale to nigdy nie jest za późno :-)
Uwielbiam takie relacje z których słońce wychodzi nie tylko na zdjęciach, ale też i w tekscie :-) jest pięknie!
Dziękuję w imieniu swoim i mej Towarzyszki ;-)
Od razu wróciły wspomnienia, jak z grupą jeździliśmy w rejony Jury krakowsko- częstochowskiej, jaskinie i skałki :) Boże! Jak po tych wyprawach, wszystko wieczorem smakowało, nawet sama kasza manna :)
Na wyjazdach zawsze wszystko smakuje lepiej, nawet zwykła herbata ;-)
Za to właśnie uwielbiam jesień w górach – maluje je tak wspaniałymi barwami, a do tego światło jest wprost zniewalające (miękkie i ciepłe). Wstyd się przyznać, ale w Rudawach nigdy nie byłam (może dlatego, że przygodę ze wspinaniem w skałach zakończyłam na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej) ;)
Jestem pewny, że spodobałoby Ci się w Rudawach, zwłaszcza jesienią :-) A mogę zapytać co spowodowało, że zakończyłaś przygodę ze wspinaniem?
To była niezła niespodzianka, zobaczyć Wasze twarze zza uchylającej się szyby ;-) Cieszę się, że smakowało. My staramy się zawsze odwiedzić Mammarosę jak tylko jesteśmy w okolicy. Musicie wrócić – choćby na Starościńskie Skały :P