Zachodnie ściany Kościelców, czyli ciężkie powroty na Halę

Jak się wali to wszystko naraz, decyzja wyjazdu w Tatry łatwa nie była, gdy jednak zapadła i wydawało się, że wszystko jest ładnie poskładane do kupy, w piątkowy wieczór przychodzi wiadomość jednoznaczna – transport się sypnął. Szczerze mówiąc, odechciewa mi się wszystkiego, narzuca się jedna myśl – „odpuszczam”. Ale nastawienie na wyjazd, na złapanie drugiego oddechu jest straszliwe – nie zważając na wszystkie przeciwności, warunki i porę dotarcia na miejsce jadę, niech się dzieje co chce. W końcu czekają na mnie, nocleg w wypełnionej po brzegi Betlejemce podobnie, a pogoda skrajnie wybitna. Witaj Halo!

Po dwunastej (sic!) ląduję w Zakopcu. Wizyta w Tesco, bus do Kuźnic i – mimo wyładowanego plecaka szpejem – zapiżdżam Jaworzynką w kierunku Betlejemki z prędkością wichru. To mój powrót na Halę Gąsienicową po blisko dwóch latach. Obraz tamtego pięknego lipcowego wyjazdu mam przed oczyma jak dziś, to jednak nienajodpowiedniejszy temat na rozważania w tym wątku…
Sobotnie plany wspinaczkowe odkładam na bok, zamiary swe kieruję w stronę przyjemnych traw wokół któregoś ze stawów na „pojezierzu”. Moje zamiary destabilizuje telefon Tomka, kilka chwil po minięciu przeze mnie Przełęczy między Kopami. Wciąż stoją pod ścianą, jeśli ścisnę poślady poczekają. Kilkusekundowe rozdwojenie jaźni, burza myśli:

„Nie chce ci się, masz ochotę leniwie poleżeć sobie nad stawem, niech idą sami…”
„Bzdura! spręż się, po co się tu tarabaniłeś? Żeby poleżeć? Wyzwanie czeka!”

Efekt burzy jest następujący: kilka minut przed czternastą jestem przy Betlejemce, wpadam na górę dosłownie na chwilę, zrzucam bambetle, biorę tylko osobisty, kanapkę, batona, uzupełniam płyny i sunę jak na skrzydłach pod Zadniego Kościelca. O 14:49 stoję pod ścianą w żlebiku, oszpejony i gotowy do drogi.

(fot. Mig)

Drogą Patrzykonta wiąże się ciekawa historia. Jacek Patrzykont przeszedł tę drogę razem z Przemysławem Koskiem i opisał w Taterniku rzekomo w 1987-tym (co ciekawe, próbowałem odszukać tego opisu w archiwalnych Taternikach: 1986, 1987 i 1988, ale żadnej informacji nie znalazłem). Później Grzegorz Głazek wywnioskował, że drogę tą z całą pewnością, dziesięć lat wcześniej, przeszedł Marek Kozicki i zaproponował nazwę „Zacięcie Kozickiego”. Ponieważ jednak właściwie nie ma pewności jak dokładnie szedł Kozicki, a nazwa „Patrzykont” przyjęła się ze względu na, swoje niewątpliwie, dość ciekawe brzmienie, to ona zaczęła funkcjonować w środowisku. Niektórzy w związku z powyższym określają ją jako „Mylny Patrzykont”. Z kolei R.Kardaś i W.Święcicki, w swoim szkoleniowym przewodniku „Topografia i terenoznastwo”, z uwagi na kilka efektownych wypadków, piszą o niej “trasa wil­ko­łak”.

Wracając do meritum, jak dotąd żadne z naszej trójki nie miało okazji wspinać się tą drogą, wybór zatem wydaje się być idealnym. Pierwszy wyciąg zaczyna się łatwym dwójkowym żlebikiem prosto do góry, prowadzę.

(fot. Mig)

Następnie odbijam delikatnie w lewo i znów do góry, do charakterystycznej trawiastej półki (wiszących po prawej ruszających się bloków nie dostrzegam). Przede mną „stająca dęba skalna płyta”. Pokonuję ją skośnie w prawo przez tarciową płytę z ringiem, po czym kontynuuję wspinaczkę w prawo aż do przewinięcia za kant, którym kilka metrów w górę i jestem przy stanowisku (ring + hak). Drugi wyciąg zaczyna się trawersem w prawo z delikatnym obniżeniem się, potem do góry i znów w prawo aż do przewinięcia się za kant. Dalej trójkową załupą, w połowie której znajduje się wygodne stanowisko (pętla z ringa i dwóch haków). Ściągam do siebie Mig oraz Tomka i w sprzyjających, do tego okolicznościach, czynię kilka pstryków.

Wbrew temu co muszę wysłuchać gdy docierają do mnie na stan, idzie im bardzo sprawnie ;) Trochę porządków na stanie, rekwiruję wykorzystane wcześniej, brzęczące zabawki i mogę ruszać dalej.

Na trzecim wyciągu przez słabo urzeźbioną, tarciową płytę wprost do góry docieram pod „turnicę z jasnym zwieńczeniem”.

(fot. Mig)

Kolejne przewinięcie przez żeberko i jestem w płycie pod przewieszkami z dobrą szczeliną zarówno na chwyt jak i na założenie asekuracji. W ten sposób docieram do świetnej rysy, pośrodku której zakładam stanowisko (hak + friend). Miejsca niewiele, ekspozycja spora, samemu mi tu nie jest zbyt wygodnie, a co dopiero w trójkę, ale „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Podczas wybierania liny, ta klinuje mi się w szczelinie na początku rysy. Próbuję się z nią szarpać, ale ta ani drgnie. No cóż, proszę Tomka by z powrotem mnie przyasekurował i opuścił do początku rysy. Nie bez trudu wyciągam linę ze szczeliny, wracam na stanowisko, wybieram linę i powoli ściągam moich towarzyszy do siebie. W którymś momencie sytuacja się powtarza, lina w szczelinie ani drgnie! Co teraz..? Mig z Tomkiem stoją w „miarę dobrym miejscu”, no to co..? Rep, półwyblinka i w dół na jednej żyle. Odhaczam linę po raz kolejny, tym razem znajduję małą ryskę wyżej, wrzucam małego frienda i podwieszam sobie linę. Dlaczego wcześniej tego nie zrobiłem? Całkowity dyletant-amator! Wracam na górę i tym razem już bez problemów ściągam przyjaciół do siebie.

Na czwartym wyciągu kontynuuję wspinanie rysą do góry. Przechodzę przez prożek, ostatnie przewinięcie się przez płytę i łatwym trójkowym zacięciem do góry. Wyciąg kończy zapylanie po trawach do stanowiska z bloku i ringa. Trochę wyżej nad nami kończy się Załupa H. Mija kilkanaście chwil i dociera do mnie najpierw Mig, potem Tomek.

Po ukończonej wspinaczce szybkie klarowanie i pakowanie szpeju po czym schodzimy ścieżką z Zadniego Kościelca na Karb. Po drodze lustruję fragment zachodniej ściany Kościelca, może jutro..?

Na Karbie czekamy jeszcze na znajomych Anię oraz Michała i całą czwórką wracamy do Betlejemki. I choć bufet w „Murku” zamykają nam nim zdążymy oblać wspólną drogę upragnionym, zimnym piwem, nie psuje nam to jakoś wielce humoru – wcześniej udało się zorganizować jakiś browar. Zasiadamy na tyłach Betlejemki i zapijając smakowity obiad Mig, niemniej smakowitą „Perłą” ustalamy plan na kolejny dzień. Tej nocy w Betlejemce panuje ogromny ścisk.

W niedzielę o poranku, na Halę dobija również młóckarniowy “Klan Walu­siów”. Leniwa kawa ora śniadanie pod Betlejem, dopracowanie planów i wyruszamy wspólnie nad Czarny Staw Gąsienicowy. Tam się rozdzielamy, Bartek celuje w Żleb Kul­czyń­skiego i Gra­naty. Mig z Tomkiem oraz Zenek z Pawłem ude­rzają na – nale­żą­ce do żela­znego reper­tu­aru dróg kur­so­wych — Środ­kowe Żeberko (IV) na Skraj­nym Gra­na­cie. My z Micha­łem trzymamy się wczoraj ustalonego planu i celujemy w Królową Hali Gąsienicowej (VI/VI+) na zachod­niej ścia­nie Kościelca. Droga autor­stwa Macieja Gry­czyń­skiego należy do naj­więk­szych kla­sy­ków pol­skich Tatr, jest to obo­wiąz­kowa pozy­cja dla każ­dego, kto wspina się w tych trud­no­ściach. W Tatrach znajdziemy cztery Sprężyny. Sprężyna VI na Małym Młynarzu, Sprężyna VI/VI+ na Kazalnicy, Sprężyna VII- na Mnichu i właśnie „nasza” Sprężyna VI/VI+ na Kościelcu, która powstała w 1966 roku jako ostatnia z czterech słynnych dróg Gryczyńskiego.

Z trafieniem pod linię Sprężyny nie mamy żadnych problemów, już raz tu byłem. Niestety podczas tamtego pięknego, tatrzańskiego wypadu z Nucteą zastaliśmy niekorzystne warunki w ścianie. Tym razem jest zupełnie inaczej. Do tego, dzięki podejściu przez Karb, jesteśmy pierwsi pod drogą, mimo drugiego wpisu w książce wyjść. Brak nam trochę zdecydowania – kto poprowadzi kluczowy wyciąg? a kto pozostałe dwa? Może niżej wyceniane, ale z kolei bardzo ładne. Staje na tym, że idę pierwszy. Startowe stanowisko (dwa haki) znajduje się przy wejściu do rysy wycenionej na V/V+. Rysą idziemy lewym skosem do góry, wspinanie to czysta przyjemność, przy bardzo dobrej asekuracji. Delikatnie odbijam z rysy w lewo w płytę i docieram do stanowiska (łańcuch widoczny z samego dołu), znajdującego się w linii spadku okapu. Motam stan i Michał startuje.

Drugi, kluczowy wyciąg przypada Michałowi. Pięknymi, litymi płytami podchodzi pod masywny okap, tak aby wbić się w niego z lewej strony.

Następnie kilkumetrowy trawers, pozwalający na przewinięcie się pomiędzy okapami. Na całym wyciąg mnóstwo haków, w płycie nie ma potrzeby nic dokładać, na trawersie można dołożyć z jeden/dwa średnie friendy. My dołożyliśmy jednego.

Mimo, że idę na drugiego wspinanie śliczną płytą sprawia mnóstwo frajdy. Co do odczuć z pokonania sławnego trawersu – wydaje mi się, że dla wysokich może być trudniej, ale generalnie trudności technicznych jako takich nie odczułem, kwestia raczej oporów psychicznych przed wychyleniem się poza krawędź okapu sięgnięcia chwytu nad nim i przejścia na nogach w prawo. Nie taki diabeł straszny jak go malują ;)

Trzeci, ostatni (niestety) wyciąg przypada mi. Piękne, lite, świetnie asekurowalne zacięcie wyprowadza na szeroką trawiastą półkę, gdzie znajduję stanowisko (2 ringi). Wkrótce dołącza do mnie uchachana gęba Michała.

Na stanie wymieniamy się wrażeniami. Oboje przyznajemy, że droga piękna, estetyczna i tylko szkoda, że nie ma choć ze trzech wyciągów więcej. Dylemat, czy jest to „sześć plus”, czy nie jest – pozostawiamy nierozstrzygnięty, każdy zespół, decydujący się na przejście drogi musi odpowiedzieć sobie na niego sam. Nim zaczniemy zjeżdżać, delektujemy się fantastyczną pogodą i pięknym widokiem, w końcu nigdzie nam się nie śpieszy.

Czerwone Wierchy, Beskid, Kasprowy Wierch, Giewont, Zielony Staw Gąsienicowy, Kurtkowiec

Niebieska Turnia, Gąsienicowa Turnia, Świnicka Kopa, Świnica

Na koniec uczty pozostają nam dwa piękne zjazdy w dużej ekspozycji. Zjeżdżam pierwszy, z uwagi na zespół pod nami, ze zworowaną liną. Pierwszy zjazd do stanowiska pod okapem, drugi do podstawy ściany (diagonalną alternatywę sobie odpuszczamy).

Podczas zjazdu Michała, zbieram nasze gadżety spod startu drogi, po czym schodzimy ścieżką zejściowej. Nieśpiesznie, tym razem przez „pojezierze” udajemy się do „Murka” na zasłużony złocisty trunek. Po kilkunastu minutach dociera do nas ekipa z Granatów i łykamy po drugim ;)

Przepakiem i obiadem pod Betlejemką, przygotowanym z „tego co komu pozostało”, kończymy wizytę na hali i schodzimy na niziny. To był dobry weekend. DZIĘKUJĘ.

Więcej zdjęć w galerii: Hala Gąsienicowa. Relacja Tomka na jego blogu – Na drugim końcu liny, krótki reportaż mojego autorstwa, podsumowujący tatrzańską działalność członków TSGM w pierwszy tydzień lipca na stronie Młóckarni – TSGM w Tatrach.

Comments

  1. Skadi

    Jejku jak mi się marzy taki wspin w Tatrach (tylko, że o łatwiejszej wycenie), ale na razie to ćwiczę tylko cierpliwość. Bo jak czas jest to pogody nie ma itd, itp. Oby jak najwięcej u Ciebie takich dobrych weekendów. Pozdrawiam :)

    Reply
  2. Mrotschny Post author

    Jestem pewny, że w Twoim przypadku wspinanie w Tatrach to tylko kwestia czasu (i to niezbyt odległego) :) Relacja z wypadu tydzień później na stronę słowacką się właśnie pisze, też było sympatycznie. Pozdrawiam ;)

    Reply
  3. Pingback: Jagnięcy rekonesans - Pionowe Myśli

  4. mikra

    Zajrzałem na Twojego bloga i przypomniałem sobie ten zaje-fajny weekend. Taki blog to jednak fajna sprawa :)

    Reply
    1. Mrotschny Post author

      Tak, to były świetnie spędzone 2 dni (w moim przypadku) w Tatrach :) Oby więcej takich weekendów tatrzańskich, bo aktualnie coś krucho…
      Bardzo fajna, mam tego coraz większą świadomość ;)

      Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *