Pomysł wspólnego wypadu z Nucteą „gdzieś do Austrii” był stary jak świat, jednak podczas wspólnych wypadów w Tatry czy Sokoliki przybierał coraz bardziej fizyczną postać. Wrzesień miał być naszym zamyśle doskonały na realizację pierwszych wspinaczkowych kroków i planów w wapiennym raju Alp Austriackich i choć – z uwagi na pogodę – cele uległy w znacznej mierze modyfikacjom, pełni nadziei na udane podboje obcego landu, udaliśmy się w kierunku miasteczka Eisenerz położonego w Styrii, w bliskiej odległości dwóch interesujących nas masywów: Hochschwabu oraz Gesäuse.
Za bazę obieramy sobie urokliwy Camping Forstgarten w Gstatterboden u podnóża Hochtorgruppe.
Część 1 – Admont
Niestety, w nocy stukające krople deszczu o namiot nie napawają optymizmem. Rano na chwilę przejaśnia się, by po jakimś czasie znów rozpadać się na dobre. Z wspinania dziś nici. Przedłużamy ile się da wyjście z namiotu, ale ileż można..? Co by tu ogarnąć..? Wertujemy broszurkę otrzymaną w recepcji na campie i udajemy się do pobliskiego Admont, gdzie mamy zamiar zwiedzić klasztor Benedyktynów z piękną biblioteką z końca XVIII wieku.
Klasztor został ufundowany w 1074 roku. Od tego czasu zbierano i konserwowano w nim książki. Dzisiaj jest to największy z zachowanych księgozbiorów benedyktyńskich na świecie. Zawiera około 200 tys. tomów, w tym 530 inkunabułów i ponad 1400 rękopisów (najstarsze pochodzą z VIII wieku). Wstęp do biblioteki 19€ za naszą dwójkę, opcja z aparatem to kolejne 5€ – które jednakże już poskąpiłem – efektem czego ze środka zdjęć brak, ale oblicze biblioteki robi ogromne wrażenie i będąc w pobliżu na pewno warto zajrzeć.
http://www.austria.info/
Pada nieprzerwanie :-( Decydujemy się pojechać do St. Gallen, zobaczyć z bliska twierdzę Gallenstein.
Pierwsze wzmianki o trzech wieżach twierdzy pochodzą z 1278 roku. Natomiast w 1950 roku postanowiono odbudować i przywrócić nieco chwały podniszczonym ruinom. W sezonie letnim działa tam knajpka, nam na całe szczęście przypada pokręcić się w zamku samotności, ale żeby nie było tak łatwo, mury zamierzam zdobyć jak na w(S)pinacza przystało szturmem :D
Choć w swej historii twierdza nie została nigdy zdobyta w czasie działań wojennych, pada pod naszym naporem ;) Kręcimy się trochę po ruinach.
I tak mija nam dzień cały, wracamy na camp, raczymy się obiadokolacją, browarkamki, planujemy co ugryźć kolejnego dnia i do spania. W nocy znów pada…
Część 2 – Hochschwab-Gruppe, Pfaffenstein (Eisenerzer Steig – Klettersteig) & Hochblaser (Kaiser Franz Joseph Klettersteig – Seemauer)
Ranek jest mokry i zimny, ale ładujemy cały szpej do plecaków, zobaczymy jak się sprawy dalej potoczą. Jedziemy do Eisenerz, w mieście z głównej drogi najpierw odbijamy w lewo, potem koło budynku policji w prawo. Parking znajduje się przed linią wysokiego napięcia. Przed nami nasz dzisiejszy cel – Pfaffenstein i jego zachodnia grań.
Podejście wiedzie szlakiem Markusssteig, mijamy chatkę myśliwską i ścieżką, najpierw ostro w górę lasem, następnie trawiastym zboczem do podnóża zachodniej grani (nyża z pamiątkowymi tablicami). Westgrat startuje na lewo od wspomnianej nyży, natomiast ferrata Eisenerz po prawej. Łatwym terenem wydostajemy się na grań i… wraz z huczącym wiatrem uderza nas zwątpienie. Jest potwornie zimno, wieje masakrycznie, do tego z zachodu straszy nas czarna deszczowa chmura. Podejmujemy decyzje, że w takich warunkach odpuszczamy wspinaczkę granią, ale skoro już tu jesteśmy to wejdziemy na szczyt chociaż ferratą, tym bardziej, że w razie „W” mamy ze sobą prócz szpeju również lonże. Jak się w trakcie jej okazuje, nasza niedoszła droga WestGrat często krzyżuje się bądź wiedzie tym samym terenem co ferrata. Na ile pozwala na to teren, żelastwa używamy tylko do autosekuracji i wspinamy się używając tylko naturalnej rzeźby skały. Początkowy odcinek wiedzie łatwym terenem, by skierować nas pod ładną płytę. Następnie granią wychodzimy na taras, po czym pokonujemy – jak piszą w przewodniku – trudną ściankę. Trudności jak wiadomo rzecz subiektywna. Po wyjściu z płyty, delikatnie trawersujemy w lewo przez zbocze z kosówką.
Z tego miejsca południowa wystawa Pfaffensteinu prezentuje się naprawdę zacnie.
Przed nami teraz długa, eksponowana ale nietrudna półka w z litą skałą.
Po pokonaniu półki stromym zacięciem atakujemy kolejne partie zyskując na wysokości.
Docieramy do niszy, wpisujemy się do książki w skrzynce i kominkiem wychodzimy znów na grań, skąd od żelaznej flagi na przedwierzchołku już tylko kawałek do szczytu.
Na szczycie chwila na małą zagrychę i zaciesz z ograniczonej – ale jednak – górskiej scenerii. Przed nami Leopoldsteiner See, nieco z tyłu od lewej: Rotriegel, Seumaueer, Haselwitsingalm, w chmurach z tyłu: Hochtor, Tamischbauturm.
Wizytówką miasteczka Eisenerz jest góra Erzberg, a właściwie gigantyczna odkrywkowa kopalnia rudy żelaza.
Jako, że pogoda się nieco poprawia postanawiamy schodzić szybko i podskoczyć na jeszcze jedną ferratę w pobliżu miasteczka. Nie przeszkadza nam to jednak pozachwycać się kilkoma efektownymi, wapiennymi ścianami w otoczeniu.
Schodzimy, miejscami ubezpieczoną, drogą Markussteig. Na zejściu do samochodu wypatrujemy jeszcze ciekawe cycki :D które okazują się szczytami: Stadelstein, Schwarzerstein.
Przejeżdżamy do jeziora Leopoldsteiner See, gdzie na parkingu zostawiamy samochód, szybko wyrzucamy (nieużywany) szpej z plecaków i totalnie na lekko uderzamy pod osławioną i wychwalaną ferratę Kaiser-Franz-Josef. Przewodnik Ferraty Alp Austriackich mówi:
„Ferrata Kaiser Franz Josef wiodąca ścianami Seemauer wysoko nad jeziorem Leopoldsteiner See, jest oczywiście piękna krajobrazowo, ale przede wszystkim bardzo długa i naprawdę trudna, Ci którzy liczą w czasie zejścia na łatwą wędrówkę będą mocno zawiedzeni.”
No cóż przekonamy się. Podejście jest krótkie, z lewej mijamy zajazd Seestüberl i podążamy za tablicą „zu den klettersteige”. Potem krótki odcinek piargiem i lądujemy pod skałą i startem ferraty. Ubieramy co należy ubrać i lecimy. Pierwsze metry są wymagające, ściana jest stroma i eksponowana a do tego miejscami mokra. Oboje szczerze przyznajemy, że takie czyste pociąganie z buły jest mało przyjemne. Po pokonaniu pierwszego trudnego odcinka drogi, pokonujemy ~100 metrów nieubezpieczonego terenu leśnym zboczem, po czym obchodzimy grzbiet skalny z lewej strony.
Po obejściu grzbietu pokonujemy pierwszy filar, a następnie drugi nieco spłaszczony.
Przez większą część czasu towarzyszy nam widok na Leopoldsteiner See oraz bliżej dziś poznany Pfaffenstein.
Obchodzimy ostrą lewą krawędź ściany żlebem, potem trawersem do litego filaru i w nieco kruchej skale żlebem do góry.
W ten sposób docieramy do kluczowego fragmentu ferraty. Trawersujemy w prawo przepaścisty teren na następnie wspinamy się ostro w górę.
Przed nami jeszcze jedna płyta najeżona prętami i wychodzimy w łatwiejszym terenie.
Przez las a następnie trawiastym zboczem, w towarzystwie stalowej liny (po co?) docieramy pod ostatni fragment część ferraty. Pokonujemy ostatnie metry i dochodzimy do końcowego mostku. Odpuszczamy sobie jednak „przyjemność” wejścia nań, jak również wejścia na szczyt Hochblaser. Zaczyna padać, również ściemnia się powoli, więc szybko zdejmujemy niepotrzebne rzeczy i od razu rozpoczynamy zejście. Schodzimy najpierw leśnym grzbietem, następnie bardzo nieprzyjemnym, stromym, skalnym terenem. Cały czas mży, zapada zmrok i zejście należy do naprawdę nieprzyjemnych. Kilkukrotnie oboje upadamy, ale na szczęście nic nikomu się nie stało. W końcu po blisko 1,5h zejściu docieramy zmęczeni na parking. Tego wieczoru gnocchi z pleśniakiem + Sturm smakują genialnie ;)
Cześć 3 – Gesäuse, Kalbling (2109 m) – Südgrat
Nocą tym razem nie pada, poranek wita nas – a jakżeby inaczej – zakrytym niskimi chmurami niebem. Kolejne chwile dezorientacji, co robimy… Szybkie śniadanie, zwijamy namiot, ładujemy się do samochodu i burza mózgów. Czy chmury są cienkie? Czy dziś ponownie lunie? Kiedy lunie? Na ile nas stać na na pierwszy wapienny raz? Gdzie i na co uderzyć, biorąc pod uwagę długość podejścia, długość drogi, warunki, trudności? Po naradzie zgodnie wybieramy Kalbling w Reichensteingruppe i jego południową grań. Jedziemy w kierunku Admont, z którego następnie odbijamy na Kaiserau do schroniska Oberst-Klinke-Hütte (ostatnie parę kilometrów – droga płatna). Tam parkujemy wóz. Szybki przepak szpeju w nadziei, że pogoda co najmniej utrzyma się i tym razem uda się coś podziałać. Czeka nas godzinne podejście szlakiem nr 655, więc żeby nie przedłużać ruszamy – oto nasz cel:
Na podejściu – naszą uwagę – prócz naszego dzisiejszej grani, przykuwa dobrze widoczny masywy Dachstein, Grimming, Taury, a także mleczko zalegające w dolinach.
Dochodzimy do charakterystycznej nyży, od której nieco na lewo startuje nasza Südgrat, na którą składa się 11 wyciągów, a potem jeszcze kawałek jedynkowo-dwójkowym terenem na szczyt. Drogę tą, jako pierwsi pokonali austriaccy alpiniści Alfred Horeschowsky i Franz Piekielko drugiego lipca 1922 roku.
Pierwszy trzydziestu metrowy wyciąg – jako, że marznie – prowadzi Nuctea ;) Zaczyna się on charakterystyczną rampą w zacięciu, by potem odbić w lewo do kolejnego zacięcia.
Następnie wychodzi do – wycenionej na czwórkę z plusem – przewieszki. Nad przewieszką kończy się pierwszy wyciąg. Zanim ruszę na drugiego, zagaduje mnie jeszcze jakiś austriacki turysta, przypominając, że to bardzo trudna trasa o czym świadczą liczne tabliczki pamięci umieszczone w skale w pobliżu. Chwilę z nim rozmawiam, życzy nam powodzenia i startuję. Idę jako drugi, ale i tak trudności na wyjściu z przewieszki są całkiem nieźle odczuwalne – trzeba troszkę pokombinować – stąd szacuneczek dla mej partnerki która to miejsce poprowadziła :)
Drugi wyciąg przypada mnie, zaczynam delikatnym trawersem w prawo, potem przez płytowe zacięcie wychodzę pod przewieszkę, wpinam się „w szmatę” na zaklinowanym kamieniu w mokrej, szerokiej szczelinie i wychodzę nad przewieszkę. Reszta tego długiego wyciągu (60m) to „tereny rolnicze”. Osiągam stan i ściągam partnerkę do siebie. Zamieniamy się ponownie i Nuctea wychodzi na prowadzenie. Trzeci wyciąg wiedzie dwójkowym ale całkiem czujnym terenem, mimo to nie sprawia Martynie żadnych problemów i po chwili jest na stanie.
Postanawiamy, że będzie kontynuowała prowadzenie również na czwartym wyciągu. Kolejne zacięcie, trawers w lewo na wygodną półkę ze stanowiskiem i Nuctea ściąga mnie do siebie. Zamieniamy się.
Na piątym wyciągu są kluczowe trudności i możliwość przejścia dwoma wariantami z innej drogi. Nie w naszym jednak przypadku – rysy i zacięcia z obu wariantów są totalnie zalane. Pozostaje nam oryginalny wariant (VI-), nieco obniżając się trawersem w lewo przez gładką płytę (w trudnościach haki – w nich również pętle). Stopni brak, chwyty dosyć nikłe, wilgotne. Przyznaje szczerze, że czuję się dosyć niepewnie na tym trawersie, efektem czego psuje styl naszego przejścia i przechodzę trudności z użyciem pętli jako chwytu :( Kluczowy trawers po płycie:
Dalej jest już banalnie, jeszcze jeden trawers, wyjście za filarek i jestem na stanie. Gdy dochodzi do mnie Nuctea, wychodzi na jaw, że w naszym zespole styl przejścia robi moja partnerka przechodząc na drugiego, pokonuje kluczowy odcinek bez azerowania :-) Prowadzę kolejny wyciąg, nietrudnym ale ładnym i litym terenem, najpierw przejście między filarami, potem przewinięcie się w prawo na kant i do góry do stanu. Nuctea z gracją dociera do mnie ;)
Niezwykle efektownie z tego miejsca prezentuje się Kreuzkogel i Riffel.
Kolejne trzy wyciągi należą do mojej partnerki. Pierwszy z nich prowadzi trawersem w prawo do zacięcia i tymże zacięciem do lewa pod płytę ze stanowiskiem.
Dalej odbicie w prawo, po drodze opcjonalny stan pod okapem, który jednak postanawiamy minąć i iść dalej w górę odbijając w lewo, tam Nuctea zakłada stanowisko. Ściąga mnie do siebie i na lotnej idziemy do głębokiej nyży, tam znajduje się kolejne stanowisko i książka w której się wpisujemy. Na próżno szukać w niej jednak polskich wpisów w ostatnim roku.
Zamieniamy się kolejny raz prowadzeniem i ostatnie dwa wyciągi prowadzę ja. W połowie pierwszego z nich ciekawy ruch, gdzie trzeba zrobić dosyć długi krok by z turniczki przejść na kolejną. Na wygodnej półce stanowisko, lufa robi wrażenie.
Ostatni wyciąg rozpoczynamy od pokonania ładnej rampy, by następnie dwoma kominko-zacięciami wyjść do stanu. Tu zrzucamy z siebie zbędny balast i już łatwym terenem na szczyt.
Po pięciu godzinach od wejścia w drogę meldujemy się na szczycie Kalblingu (2196 m), naszą pierwszą alpejską wapienną drogą. Jest radość i satysfakcja :)
Na szczycie jesteśmy świadkami niezwykłych szaleństw chmur na niebie, nie sposób tego nie wykorzystać, jest czas na zdjęcia…
… i chwila na zadumę.
Niezwykła mieszanka mroku i gór – w roli głównej Grimming.
Raz jeszcze Kreuzkogel tym razem „krzyżowy”.
Piękne, dostojne, spokojne Niskie Taury z grupą górską Bösenstein.
Na szczycie spędzamy około pół godziny, po czym rozpoczynamy zejście szlakiem na przełęcz z której można kontynuować dalszą wędrówkę granią na Sparafeld.
Ze szlaku na przełęcz, całkiem atrakcyjnie prezentuje się również Großer Buchstein.
Z przełęczy odbijamy w kierunku grani Riffela.
A po kolejnych parunastu minutach zaczynamy zejście szlakiem oznaczonym jako 655,601 w kierunku z którego startowaliśmy. Jest pięknie! Jeszcze raz Riffel i Niskie Taury.
Nasz Kalbling, tym razem jego zachodnia ściana.
Spotykamy również stado kozic podczas zejścia, z paroma udaje się zapoznać nieco bliżej.
Czas jednak zaczyna nas gonić, więc przyśpieszamy nieco tempo.
Jeszcze ostatni rzut okiem na Kalbling i naszą drogę.
Docieramy na parking przy schronisku, przepakowujemy się i z zaliczeniem stacji benzynowej (skończył nam się browar ;-)) zawijamy z powrotem na nasz camping. Szybkie rozbicie namiotu, kolacyjka, piwko i do spania. Niestety pogodny dzień i wieczór to wszystko co nam było dane. Nocą przychodzi ulewa, która rano ustaje dosłownie na kwadrans. Jemy śniadanie, podczas którego po raz drugi i ostatni zarazem ukazuje nam swe oblicze posępne Hochtorgruppe. Prognozy są również fatalne. Rano w totalnej zlewie zwijamy namiot i spadamy.
Część 4 – Wiedeń
Jako że mamy cały dzień, postanawiamy wracać przez Wiedeń i looknąć na co nieco, gdyż żadne z nas wcześniej nie miało tej przyjemności. Na początek wybieramy Katedrę Świętego Szczepana znajdującą się pośrodku Stephansplatz w sercu najstarszej części miasta.
Włazimy oczywiście na najwyższą z wież Steffi, skąd można podziwiać piękną panoramę na miasto. Następnie udajemy się na Wiener Prater, niegdyś były to tereny łowieckie Habsburgów, dzisiaj publiczny park rozrywki z największym i najsłynniejszym diabelskim młynem.
Pod koniec spaceru po Praterze poznajemy też osobliwego mnicha :D
Następny na celu – Dom Hundertwassera, jedno z najsłynniejszych dzieł architektonicznych Friedensreicha Hundertwassera, wybudowany w latach 1983–1985 przez architekta Josefa Krawinę. Wiodącą koncepcją twórcy jest dialog człowieka z przyrodą jako równoważnych partnerów. Robi wrażenie.
Nie sposób będąc w Wiedniu nie odwiedzić Hofburgu – wiedeńskiego pałacu władców Austrii.
Duże wrażenie na nas robi również Muzeum Historii Naturalnej.
Ostatnim punktem programu jest wiedeński Ratusz. W drodze do Ratusza odwiedzamy jedną z wiedeńskich budek z żarciem i zajadamy się przepysznym Würstem, za całe 3,50 € ;)
Po czym opuszczamy Wiedeń i wracamy do domu. Jest niedosyt, gdyż planów górsko-wspinaczkowych było o wiele więcej. W wapienie alpejskie na pewno trzeba wrócić, być może w nieco innym miejscu, pomysłów nie brakuje ;)
Zdjęcia Nuctea & Mrotschny, więcej w galerii: Austria.
Dziękuję. Koniec.