Nie nazwę tego marzeniem, to wszakże zdecydowanie nie ta kategoria. Niemniej jednak, jakieś dwa lata temu, wraz z przejściem na jasną stronę mocy (czyt. polubienia się z dwoma deskami), zakiełkowało we mnie ziarenko myśli, że fajnie byłoby kiedyś wyjść z domu, zapiąć narty i pójść w góry. Ot tak po prostu. Łatwo pomyśleć, nie do końca łatwo wprowadzić w życie, zwłaszcza w naszym obecnym klimacie z łagodnymi zimami.
No ale też nikt nie powiedział, że kiedyś plan nie ma prawa się powieść. W ostatni weekend lutego (tak, to ten najmroźniejszy) ląduje w mojej rodzinnej Rajczy. Zima rozpieszcza w tym okresie. Przy już dość dobrze wyśnieżonej okolicy, całe popołudnie intensywnie kładzie śniegiem. Warunki wyjątkowo sprzyjają. Mimo, że pierwotny plan był nieco inny, to jeśli nie teraz, to.. nie wiadomo kiedy! Nie rejestruję momentu kiedy zmieniam plany, decyzja ta zapada jednak zupełnie naturalnie.
W niedzielę wstaję dość wcześnie. Zakładam buty, zarzucam plecak, biorę narty i wychodzę przed dom. Przy schodach zapinam deski na nogi. Trochę dziwne uczucie ;-) Takich, podczas tego nieco sentymentalnego wypadu, a zwłaszcza jego początku, będzie trochę więcej.
Ruszam drogą, znaną mi doskonale z dzieciństwa, zwaną przez nas jako "Do Surego". Przemierzałem ją z babcią i dziadkiem dziesiątki, jeśli nie setki razy. Najpierw jako mały szkrab, potem jako nieco bardziej pomocny nastolatek. Jak to mówiło się wtedy, szliśmy (lub jechaliśmy wozem) "do gronia" ;-) Cudowny sielski okres szczenięcych lat :-) Po pewnym czasie schodzę z drogi w pole, dosłownie. Jedno po drugim mijam kolejno nasze kawałki pól, które uprawialiśmy, czy to podczas sianokosów, żniw, czy w trakcie wykopek. "Na Ubocy" i "Nad Bryśką" - to nazwy pierwszych dwóch, które mijam. Wspominałem już że będzie odrobinę sentymentalnie? ;-) Zatrzymuję się na chwil kilka, zdejmuję kurtkę, pociągam łyk herbaty. Przede mną knieje.
W zaroślach odnajduję pozostałości po byłej, szerokiej drodze dojazdowej. W gąszczu drzew i krzewów rozpoznaję kolejne, znane mi miejsce: "Nad Skotnią". Jeeeeryyyy, ale tutaj się pozmieniało! O ile podejście nie przedstawia większych problemów, to już wiem że zjechać tu będzie bardzo trudno. No nic, zobaczy się później. Mimo, że widoczność jest kiepska, po drugiej stronie rzeki Soły majaczą zbocza Małej Zabawy i Ziątkówki. Przyznaję się bez bicia, mimo że w tych okolicach również spędziłem kawał dzieciństwa, to dopiero pisząc te słowa, po raz pierwszy stykam się z tą nazwą. Dla nas to było po prostu "Za Wodą" ;-)
Niedługo potem wychodzę na otwarte zbocza. Gdzieś po prawej powinienem mieć kolejne nasze pole "W Gojach". W miejscu, w którym jestem chyba jednak nie będę go widział. Może wiosną rowerem znajdę..? ;-) Natomiast chwile później, z całą pewnością mam gdzieś przed sobą kilka innych miejscówek, znanych mi pod wspólną nazwą: "Na Wierchu Gronia". Trudno mi niestety je dokładnie rozpoznać, zmiany w terenie zachodzą bardzo szybko, a pamięć z czasem zaciera się coraz bardziej. Jestem na wysokości 663 m n.p.m, a wspomniany "Wierch Gronia" to Surpaja Groń, południowo-zachodni grzbiet Suchej Góry. Z nazwą "Surpaja Groń "spotkałem się po raz pierwszy kilka lat temu. Domyślcie się jakie było moje zdziwienie, kiedy po latach dzieciństwa spędzonych na "Wierchu Gronia" dotarła do mnie informacja, że to było jednak gdzie indziej ;-) Co cieszy mnie najbardziej, wbrew prognozom, zapowiadającym dupówę przez cały dzień, na niebie zaczyna się coś dziać.
Idąc grzbietem docieram na Sarnówkę, polanę będącą równocześnie osiedlem. Tu również się trochę pozmieniało. Wokół domostw, prócz ogrodzenia, przez które przechodziło się przelotowymi bramkami, dodatkowo zamontowano elektrycznego pastucha. No nic, jakoś się przedrę, co to dla mnie taki pastuch. Podczas obchodzenia przeszkody, otwiera się okno jednego z domów i sympatyczna, starsza Pani zagaduje mnie gdzie to się zapuściłem. Ucinamy sobie krótką pogaduszkę, z której dowiaduję się, że pastuch jest wyłączony więc mogę śmiało napierać ;-) Życzymy sobie miłego dnia i pomykam dalej. Chwilę później jestem już na niebieskim szlaku, wiodącym z Rajczy PKP na Halę Boraczą. Od tego miejsca będzie mniej sentymentalnie ;-)
Martwi mnie tylko fakt, że tędy raczej nie zjadę na nartach. Wąsko, pokrywa śnieżna znikoma, pełno wystających kamieni. Hmm... będę musiał coś wymyślić. Ten fragment szlaku jest rzadko uczęszczany, jedyne ślady jakie znajduję to tropy zwierząt. To tylko dodaje uroku. Jest cisza, spokój i coraz ładniej. Nawet rzekome ponad 20 stopni na minusie nie daje się we znaki.
Niebieski szlak omija z lewej strony Suchą Górę (1040 m n.p.m.). Dominujący nad Rajczą szczyt należy do Grupy Lipowskiego Wierchu i Romanki. Pod wierzchołkiem i na jego grzbiecie znajdują się dwie polany, dawne hale pasterskie: Hala Michalskiego i polana Sucha Góra. To tereny często odwiedzane przeze mnie, tym razem - jako, że mam kawał drogi do pokonania, nie zachodzę tam - foczę naprzód.
Odcinek szlaku gęstym świerkowym lasem, za wyrębem jest najzimniejszy tego dnia. Zakładam na siebie wszystko co mam przy sobie. W następne pół godziny turowania docieram na północno-wschodni grzbiet Suchej Góry, czyli na kolejną halę pasterską - malowniczą polanę zwaną Cukiernicą. Na zdjęciu hala (z szałasem) już za mną.
Stąd już bardzo blisko do przełączki i rozwidlenia szlaków. Zostawiam za sobą oraz po lewej niebieski szlak i Halę Boraczą. Przede mną teraz podejście najpierw zielonym, a później czarnym szlakiem w kierunku Redykalnego Wierchu.
Być może trudno będzie w to uwierzyć, ale od samego rana, prócz miłej pani w oknie na Sarnówce nie spotkałem nikogo. Mrotschny, trochę zmarznięty Dziad Borowy samiuśki na szlaku - żyć nie umierać! ;-)
Niebawem melduję się przy rozstaju szlaków na Hali Redykalnej. Przewodniki po Beskidzie Żywieckim określają to miejsce jako miejsce szczególnie malownicze. Przy dobrej widoczności możemy stąd podziwiać wyjątkowo szeroką panoramę z Rycerzową, Wielką Raczą, szczytami Beskidu Śląskiego oraz Małej Fatry. Niestety dzisiaj chmury zasłaniają te cuda. Mimo to zarządzam krótki postój, gorąca herba i trochę zmrożona kanapka jeszcze nikomu nie zaszkodziła ;-)
Przede mną kolejne hale, cały zastęp hal. Najpierw Hala Bacmańska, będąca doskonałym punktem widokowym na południową stronę, w tym graniczny, polsko-słowacki grzbiet od Pilska po Wielką Raczę. Panorama obejmuje również Tatry, Góry Choczańskie, Niżne Tatry oraz Małą i Wielką Fatrę. Wiem, że tak jest bo już tutaj byłem :-P Tym razem nie widzę zbyt wiele niestety, ale i tak jest wybornie. Idąc dalej przecinam kolejne polany czyli Halę Gawłowską< i Bieguńską. Gdzieś tam na horyzoncie wydaje mi się, że majaczą znajome szczyty Tatr, ale może to tylko złudne nadzieje i tylko mi się zdaje. Co jakiś czas oglądam się za siebie. Sami spójrzcie - całkiem niebrzydko.
Na tym odcinku spotykam pierwszych turystów. Biegacza z psem oraz oraz dziewczynę, której naprawiam kijki trekkingowe. Mijam Schronisko PTTK na Hali Lipowskiej (tutaj jeszcze wrócę) i foczę dalej by zerknąć na Halę Rysiankę. Nie będę już pisał co z niej widać doskonale. Pewnie i tak wszyscy wiedzą. Ja tym razem widzę niewiele :-P
Decyduję się na krótki zjazd nietkniętym fragmentem polany, po czym wracam na szlak i ruszam na strawę z powrotem w kierunku Lipowskiej. Tutejsze schronisko słynie ze znakomitej kuchni. Pozwalam sobie na zamówienie konkretnej kwaśnicy, pajdy ze smalcem i oczywiście grzanego piwa - po prostu poezja! ;-)
W międzyczasie do schroniska dociera kumpel Rafał ze znajomymi. Po krótkim odpoczynku i umówionym naprędce "na piwie", postanawiam ruszyć z nimi na mały deser mojego wypadu, czyli... zjazd "pod słupami" ;-) Zapinamy narty i zjeżdżamy w puchu po kolana! Warunki śniegowe były tego dnia wyborne. Z prognoz, które zapowiadały w sobotę całodniowy opad rzędu 5 cm, w górnych partiach spadło 30 cm świeżego śniegu! Po zjeździe i męczącym powrocie w górę żegnamy się z chłopakami, którzy mają w planach dalszą penetrację okolic. Przede mną natomiast kawał drogi z powrotem. Trochę kluczę lasem nim w końcu trafię ponownie na szlak, ale błądzić w takich okolicznościach to żadna przykrość. Taką zimę lubimy :-)
Na Halę Redykalną wracam w ten sam sposób. Kolejno przez hale: Bieguńską, Gawłowską i Bacmańską. Jestem już trochę zmęczony - przebyte kilometry zrobiły swoje - więc nie chce mi się wyjmować aparatu zbyt często. Tym niemniej od czasu do czasu podnoszę wzrok, czasem również odwracam głowę za siebie. W końcu niby miała być totalna dupówa.
Już w schronisku - siedząc przy piwku - zdecydowałem, że w związku z tymi dwoma fragmentami "nie do zjechania" na nartach na trasie podejściowej, ostatni odcinek drogi spróbuje pokonać inaczej, tzn. przez Zapolankę (853 m n.p.m.). Sprawdzę jej północno-zachodnie stoki opadające do doliny Nickuliny. Może tędy uda się zjechać. Jak postanowiłem tak robię. Z rozstaju szlaków na Redykalnej, bez zdejmowania fok zjeżdżam przez halę, mijając kilka osób podchodzących na biegówkach.
Sprawnie pokonuję niewybitne wzniesienie w grzbiecie i osiągam bezleśne stoki osiedla Zapolanki. Z niej, szlakiem, z jedną przerwą na łyk herbaty i ostatnie 2 kawałki ciasta ;-) zjeżdżam do Nickuliny, gdzie kończę wycieczkę. Stąd zgarnia mnie Sistar, tłuc z buta doliną Nickuliny mi się nie uśmiecha. Decyzja o wyborze tej drogi na powrót była słuszna. Co prawda w dwóch miejscach musiałem zdjąć narty z uwagi na wystające kamienie i korzenie, ale były to bardzo krótkie odcinki.
Nie ma co owijać bawełny - trasa, którą tu opisałem, nie jest zbyt atrakcyjna ani pod kątem fantastycznych zjazdów, ani widoków zapierających dech w piersiach (choć zarówno z jednym jak i drugim można coś pokombinować). Trzeba się sporo nachodzić tam i z powrotem. To zdecydowanie tura dla koneserów, ale jest dowodem na to, że skitury w Rajczy są jak najbardziej możliwe. Dla mnie była ważna, tak jak wspomniałem na wstępie, ze względów sentymentalnych. Niedzielę zaliczam do tych zdecydowanie dobrze wykorzystanych :-)
Wycieczka zajęła mi około siedem i pół godziny, pokonany dystans to nieco ponad 26 km. Tak to leciało w relive.cc:
Wszystkie zdjęcia znajdziecie w galerii: Beskid Żywiecki. Jeśli podobała się Wam ta relacja, dajcie nam o tym znać, lajkujac ją na FB, komentując lub udostępniając - dzięki temu będzie miała szansę dotrzeć do większej liczby osób. Jeżeli chcecie być na bieżąco z tym co się u nas dzieje, koniecznie zapiszcie się do naszego newslettera. Po więcej informacji, zdjęć, inspiracji czy ciekawostek z naszych tripów wspinaczkowo-podróżniczych zapraszamy też na nasze profile na Facebooku i Instagramie - do zobaczenia!