Osiemnastowieczny pisarz angielski Samuel Johnson pisał swego czasu, że: „jeśli człowiek zmęczy się Londynem, oznacza to, ze zmęczył się życiem, bo Londyn ma wszystko, co życie może nam zaoferować”. Daleki jestem od bezwzględnego poparcia stwierdzenia Samuela Johnsona, ale zgodzę się zdecydowanie z tym, że Londyn jest miastem niezwykłym.
Impulsem który zaprowadził nas do tego, tętniącego życiem miasta, było styczniowe spotkanie z Ueli Steckiem, organizowane przez Mountain Hardwear w londyńskim Royal Geographical Society. Jak się jednak później okazało, była to jedna z wielu atrakcji podczas prawie trzydniowego pobytu w Londynie.
Dla niektórych lot z Poznańskiej Ławicy był jednocześnie pierwszą podróżą samolotem w życiu. Oczywiście Ci sami „niektórzy” z racji „zakapiorskiej mordy” podczas odprawy biletowo-bagażowej mieli dokładniej zrewidowany bagaż. Mimo mniej lub bardziej katastroficznych wizji, włączając w to m.in.: turbulencje, rozbicie się na nieodkrytej do tej pory wyspie pomiędzy Polską, a Wielką Brytanią, blisko dwugodzinny lot upływa wręcz zbyt spokojnie. Lądujemy w Stansted, porcie lotniczym – położonym 48 km na północny wschód od Londynu – obsługującym tanie linie lotnicze, w tym nasz Ryanair. Witają nas oczywiście – jak to w Anglii – chmurzyska, ale dramatu nie ma, nie pada, więcej, gdzieniegdzie na niebie pojawia się nawet błękit. Na lotnisku za jedyne 10£ przesiadamy się w autobus. Po drodze przejeżdżamy przez słynną Baker Street, obok Muzeum Sherlocka Holmesa.
Po godzinie z hakiem, autobusowej przejażdżki, docieramy do centrum i wysiadamy na przystanku Victoria London. Postanawiamy najpierw uwolnić się od bagaży i podrzucić walizki do naszego hostelu na Barkston Gardens. Wybieramy drogę przez urokliwy Hyde Park – jeden z londyńskich królewskich parków, podzielony na dwie części przez jezioro Serpentine.
Trochę się plączemy z trafieniem pod właściwy adres, ale w końcu znajdujemy nasz Barkston Rooms. Szybki meldunek, po którym pokonujemy istny labirynt do pokoju, znajdującego się w piwniczce. Lokum szału nie robi, ale doskonała lokalizacja blisko centrum oraz niska cena rekompensują niezbyt wysoki standard. Jako, że do meritum wieczoru mamy jeszcze sporo czasu, na tapetę bierzemy znajdujące się przy Exhibition Road – Muzeum Historii Naturalnej (ang. Natural History Museum).
Wstęp do muzeum jest bezpłatny. Olbrzymia kolekcja muzeum dzieli się na 5 głównych działów: botanika, entomologia, mineralogia, paleontologia oraz zoologia i liczy ponad 70 milionów eksponatów. Dużą popularnością cieszy się symulowane trzęsienie ziemi, niestety podczas naszej wizyty symulator jest nieczynny :( W głównym holu spore wrażenie robi replika szkieletu diplodoka.
Czas leci jednak nieubłaganie, mija 18 – co oznacza zamknięcie muzeum, a zarazem zbliżające się wielkimi krokami spotkanie z Uelim. Sala Królewskiego Towarzystwa Geograficznego (Royal Geographical Society) bardzo szybko wypełnia się po brzegi.
(c) Mountain Hardwear Europe
Prelekcja „Swiss Machine” – dotycząca historii jego zmagań z południową ścianą Annapurny – spotyka się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem, wciskając wielu słuchaczy w fotel. Nie ma się czemu dziwić, mając do czynienia z człowiekiem, który potrafi z taką pasją opowiadać o swoich wyczynach. To znakomity wspinacz, fenomenalny solista, ale przede wszystkim nadzwyczaj sympatyczny i skromny człowiek. Poniżej Ueli o swoim wyczynie w krótkim filmiku:
Po wieczornej prelekcji wypadałoby coś wrzucić na ruszt, tym bardziej, że obiadu nie uświadczyliśmy. W poszukiwaniu niedrogiej knajpki, jako że to Anglia, decydujemy się na… włoską restauracje „Lorenzo’s”, powodowani kuszącym cenowo menu dnia. Dla każdego coś innego – sałata, zupa warzywna, kotlet cielęcy i z kurczaka, jedyna stała to Stella złotego koloru ;-) Po kolacji szybkie odwiedziny w sieciówce Sainsbury’s w celach głównie złocistych :D i zawijamy na hostel.
Dzień drugi zaczynamy śniadaniem wliczonym w cenę noclegu w hostelu, w końcu „Bed and breakfast”. Ze stołu zawierającego same „rarytasy”, wybieramy – szaleństwo – kawę i tosty z dżemem :D Plan na początek dnia zakłada spacer brzegiem Tamizy w kierunku dzielnicy środkowego Londynu – Westminster. Potem się zobaczy ;) Mimo, że „walimy z buta” nasze zainteresowanie wzbudzają, oczywiście, słynne angielskie autobusy piętrowe – ikona Londynu. Poniżej na zdjęciu model Alexander ALX400, następca Routemastera z 1964 roku.
Podczas spaceru wzdłuż Tamizy, niewątpliwie uwagę przykuwają mosty, których w Londynie jest mnóstwo. Są wspaniałe, ogromne, przeważnie z bogatą historią. My zaczynamy wędrówkę gdzieś pomiędzy Battersea Bridge i Albert Bridge.
Ławki na drodze spacerowej mają tu niebanalne, więc choć nie siadamy, nie omieszkam zatrzymać się na chwilę by je uchwycić na potem ;)
Przechodzimy przez Albert Bridge na południową stronę Tamizy i dalej spacerujemy deptakiem przez Park Battersea. Duch niespokojny nakazuje mi trochę polatać po parku, efektem czego odkrywam jedną z głównych jego atrakcji – świątynię buddyjską London Peace Pagoda. Każda z czterech stron świątyni ozdobiona jest dużą pozłacaną rzeźbą Buddy, wykonaną z brązu.
Kolejny most – ciekawie zdobiony, wiszący Chelsea Bridge – łączący dzielnicę Chelsea i Battersea, zamyka park z wschodniej strony. Przeprawiamy się przez niego i wracamy na północną stronę Tamizy.
Dalej ciągną się byłe tereny przemysłowe, z symbolem przemysłu energetycznego – Elektrownią Battersea, największą budowlą z cegły w Europie, zaprojektowaną przez Sir Gills’a Gilberta. Elektrownię doskonale widać z chodnika wzdłuż Grosvenor Road, którym kontynuujemy naszą przechadzkę.
Kolejne miejsce, które zwraca uwagę na naszej drodze to ogród Pimlico Gardens z kilkoma interesującymi posągami. Jednym z nich jest pomnik sternika, „The Helmsman”, roboczo nazwany przeze mnie „Panem z penisem” :D
Idąc dalej, przykuwają wzrok efektowne apartamentowce St. George Wharf, znajdujące się po drugiej stronie Tamizy oraz stalowy most Vauxhall Bridge.
Po lewej, z kolei mijamy Tate Britain – muzeum sztuki brytyjskiej, należące do grona galerii Tate. Prezentuje ona najwybitniejsze dzieła malarzy brytyjskich od 1500 roku do czasów współczesnych.
My jednak idziemy dalej, zatrzymujemy się dopiero przed Pałacem Westminsterskim, miejscem posiedzeń obu izb Parlamentu Zjednoczonego Królestwa (Izby Lordów i Izby Gmin).
Stąd też, po raz pierwszy w całej okazałości prezentuje się nam – znajdujące się na południowym brzegu Tamizy, między mostami Westminster i Hungerford – London Eye, największe na świecie koło widokowe. Jedna z trzech budowli wybudowanych w Londynie z okazji nowego tysiąclecia (obok The O2 i The Millennium Bridge).Tuż obok niego – The London Dungeon, muzeum horroru.
W ataku nadpobudliwości, gdy towarzystwo naradza się „co teraz?”, ja latam przed Westminsterem pomiędzy chłopakami: Ryśkiem Lwie Serce oraz Oliverem Cromwellem, omyłkowo przeze mnie wziętym z początku za Sir Lancelota ;)
Uspokajam się gdy przekraczamy bramę Opactwa Westminster. To najważniejsza obok katedry w Canterbury i katedry św. Pawła w londyńskim City, świątynia anglikańska. Miejsce koronacji królów Anglii począwszy od Wilhelma Zdobywcy (1066).
Każdy odwiedzający może za darmo skorzystać z przewodnika w formie telefonu w języku polskim. Całość zwiedzania zajmuje około półtorej do dwóch godzin. W opactwie warto zobaczyć m.in. Grób Nieznanego Żołnierza, kaplicę św. Jerzego, Zakątek Wigów, Zakątek poetów, kaplicę św. Pawła, grobowiec Elżbiety I, Muzeum Opactwa oraz Krzesło koronacyjne z 1301 r. Na terenie opactwa pochowanych jest ok. 3300 osób – m.in. wybitni poeci i pisarze, muzycy, aktorzy, uczeni, politycy i architekci. Niestety w opactwie, z uwagi na to, że jest to miejsce czci, obowiązuje zakaz robienia zdjęć.
Po wyjściu z Opactwa postanawiamy się rozdzielić. Aga, Ewa i Bartek uciekają na coś ciepłego do zjedzenia, a my z Martyną w swoim stylu idziemy się powłóczyć ;) Przeprawiamy się ponownie na drugą stronę Tamizy przez Westminster Bridge i podchodzimy pod London Eye.
Z deptaka przy nabrzeżu Tamizy rozciąga się doskonały widok na całe Westminster z Big Benem na czele.
Wracamy na północną stronę miasta i zaglądamy na Downing Street, jedno z najsławniejszych miejsc w centrum Londynu, położone w pobliżu parlamentu i Buckingham Palace. Chyba najpilniej strzeżona uliczka na wyspach, zamknięta dla ruchu kołowego i turystów, od ponad 200 lat miejsce rezydencji najważniejszych osobistości życia politycznego Wielkiej Brytanii – premier i kanclerz skarbu.
Po drodze „zabawiamy się” z kolejnymi klasykami londyńskimi, znanym na całym świecie logo metra z czerwonym pierścieniem i poziomym niebieskim paskiem, zwanym „the roundel”, oraz londyńską budką telefoniczną.
Po tych budkowych harcach :D przeprawiamy się przez piękny St James’s Park w kierunku Pałacu Buckingham.
W parku jesteśmy zaskoczeni kolorytem, różnorodnością i przede wszystkim śmiałością niektórych jego mieszkańców. Poniżej: Gęgawa, Mandarynka i Krzyżówka, Gęsiówka egipska, Bernikla rdzawoszyja.
Osobną kategorię stanowią latające i wspinające się, również na spacerujących.., wiewiórki :D
W ten sposób docieramy pod Buckingham Palace. Fasada pałacu, jak również stojący na placu przed nim – od 1913 roku – pomnik królowej Wiktorii robią spore wrażenie.
Rzucamy okiem na słynnych (Ci to mają przesrany żywot) strażników i powoli obieramy kierunek na kolejny punkt programu na naszej drodze – Trafalgar Square. Wracamy tą samą drogą, przez St James’s Park, by następnie przejść przez największy plac defilad w centralnym Londynie – Horse Guards Parade.
W ten sposób docieramy na Trafalgar Square, uznawany za serce Londynu. Jego centralnym punktem jest mierząca 52 metry kolumna Nelsona.
Dookoła usytuowano wiele interesujących budynków z National Gallery na czele. Plac zdobią także pomniki króla Jerzego IV, gen. Haveloka i gen. Napiera oraz fontanny sir Lutyensa. Na czwartym cokole miał również stanąć pomnik konny, ale zabrakło na niego pieniędzy. Od 1999 (z przerwą pomiędzy 2001-2005) na cokole co roku umieszcza się nowe dzieło. Od 2005 cokół zarezerwowany jest dla rzeźb współczesnych, my trafiliśmy na niebieskiego koguta – rzeźbę z włókna szklanego niemieckiej artystki Kathariny Fritsch.
To teraz kierunek Soho i Piccadilly Circus!
Plac i skrzyżowanie głównych ulic w dzielnicy West End, zarazem miejsce spotkań Londyńczyków i wielka atrakcja turystyczna Londynu. Miejscówka rozpoznawalna na całym świecie, głównie dzięki reklamom świetlnym umieszczonym na jednym z rogów placu.
Nie wiadomo kiedy nam się ściemniło, czas skierować powoli swe kroki ku British Museum, zahaczając jednak jeszcze po drodze o londyńskie China Town przy Gerrard Street.
Nie bez problemów (gubimy się ze 2 razy, obchodzimy dookoła zanim trafimy), wchodzimy do Muzeum Brytyjskiego – jednego z największych na świecie muzeów historii i kultury ludzkości, zawierające eksponaty dokumentujące dzieje człowieka od starożytności po czasy współczesne.
Najsłynniejsze z eksponatów to m.in.: marmury elgińskie, rzeźby z ateńskiego Partenonu, Kamień z Rosetty, egipskie mumie i wiele, wiele innych. Nie dziwią starania wielu państw o zwrot zabytków zagrabionych w epoce kolonialnej. Stanowisko rządu brytyjskiego jest jednak nieugięte. W trakcie zwiedzania samozwańczo, być może zbyt skrajnie określam British Museum – „muzeum złodziei”.
Ogrom ekspozycji sprowadzonych tutaj z całego świata nas dosłownie i w przenośni powala. Zmęczenie całym dniem daje o sobie znać, umysły nie przyswajają więcej danych, w końcu gubimy się(w muzeum!) i po kolejnej nieudanej próbie odnalezienia szukanego przez nas piętra, dajemy za wygraną, kończymy zwiedzanie. Wracamy na Piccadilly Circus, stamtąd metrem do Earl’s Court i następnie hostelu. Wieczór piwko, pogaduchy z resztą ekipy i zasypiamy jak zabici.
Kolejnego dnia po śniadaniu podobnie wykwintnym co dzień wcześniej, ponownie się rozdzielamy, część ekipy udaje się do British Museum, my tymczasem skręcamy w lewo ;)
Szukając przed wyjazdem interesujących miejsc do odwiedzenia, Martyna natknęła się stary, wiktoriański cmentarz Brompton, jeden z siedmiu wielkich cmentarzy londyńskich zwanych „Magnificent Seven”. Postanawiamy przyjrzeć się mu z bliska.
Cmentarz faktycznie jest ogromny i majestatyczny. Na jego południowym końcu, w środku znajduje się kopuła kaplicy, po bokach długie kolumnady i katakumby.
Trochę zaskakujący dla nas jest fakt, iż uliczki cmentarza są używane przez londyńczyków w celach… sportowych. Sporo tu biegających czy rowerzystów. Warunki do tego, owszem doskonałe, ale trudno wyobrazić sobie analogiczną sytuacje w Polsce.
Miejsce zdecydowanie warte odwiedzin. Można by spędzić tu wiele godzin, odkrywając kolejne tajemnice historii w zakamarkach. Czas nas jednak goni, dzień ucieka a planów i zamiarów wiele. Z cmentarza udajemy się do Science Museum. Na siedmiu piętrach gmachu znajdziemy około 300 tysięcy eksponatów z różnych dziedzin nauki i techniki – od niewielkich urządzeń elektronicznych do sporych samolotów.
Na czwartym, jednym z ciekawszych pieter, w całości poświęcone jest medycynie, odnajdujemy ekspozycję z okresu pierwszych ekspedycji na Everest, ot kolejny akcent górski ;)
Po zwiedzeniu muzeum udajemy się w kierunku najbliższej stacji metra, zaglądając po drodze „tu i tam” :D
Metrem udajemy się do City i wysiadamy na Tower Hill. City of London to centrum finansowo-handlowe Londynu, jednocześnie suwerenna jednostka administracyjna. Znajduje się tu jeden z najbardziej rozpoznawalnych mostów świata.
Tower Bridge, bo o nim mowa – most zwodzony, przeprowadzony przez Tamizę w pobliżu Tower of London, od której bierze swą nazwę. Jeden z najbardziej znanych obiektów w Londynie, zbudowany w stylu wiktoriańskim. Umożliwia przepływanie statków oceanicznych do około 40,5 m wysokości powyżej poziomu wody. Charakterystycznym elementem mostu są dwie wieże główne, połączone u góry dwoma pomostami – kładkami dla pieszych – zawieszonymi 34 m nad jezdnią i przeszło 44 m nad oznaczeniem górnego poziomu w rzece (kiedyś była otwarta dla każdego, jednak częste odwiedziny samobójców i spragnionych miłości, zadecydowały o jej zamknięciu). Jest jednym z najchętniej odwiedzanych londyńskich zabytków zaraz po Big Benie. Z Tower Bridge doskonale prezentuje się Tower of London, Tamiza oraz City of London ze swoimi wieżowcami: Heron Tower, 30 St Mary Axe, The Shard czy 20 Fenchurch Street.
Po demokratycznym głosowaniu, stosunkiem głosów 2:0 ;), decydujemy o zwiedzeniu Twierdzy Tower, wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
W swej historii budynek był fortecą, pałacem i więzieniem. Dzisiaj w centralnej części twierdzy White Tower, przechowywane są liczne zbroje oraz broń.
Z kolei w skarbcu – Jewel House – skoncentrowane są klejnoty i insygnia koronacyjne (m.in.: królewski pierścień i jabłko oraz berło z krzyżem i największym na świecie brylantem Cullinanem I, a także korona brytyjska, zdobiona, drugim co do wielkości na świecie, brylantem Cullinanem II).
Symbolem Tower są kruki. Popularna legenda, powstała w epoce wiktoriańskiej, głosi, że dopóki na wieżach Tower będą żyły kruki, tak długo trwać będzie imperium brytyjskie. Inna wersja legendy mówi, że gdy wszystkie sześć kruków opuści kiedyś twierdzę Londyn zginie. Aby tak się nie stało podcięto im skrzydła i są pilnie strzeżone.
Oczywiście, żeby zwiedzić dokładnie twierdzę dnia by brakło, my tyle czasu nie mamy, opuszczamy twierdzę i kierujemy się Great Tower Street w stronę Katedry Świętego Pawła przechodząc pod wieżowcami The Shard, Heron Tower oraz 20 Fenchurch Street.
Wiele kontrowersji wywołuje zwłaszcza drapacz chmur przy 20 Fenchurch Street, nazywany często „The Walkie-Talkie” z powodu nietypowego kształtu. Zakrzywiona elewacja wieżowca działa jak gigantyczne zwierciadło, skupiające w jednym miejscu promienie słońca. Zjawisko to, występujące codziennie przez około 2 godziny, przyczyniło się do m.in. usmażenia Jaguara XJ. Dziennikarzom gazety Daily Mail pod wpływem promieni udało się również usmażyć jajko sadzone.
Idąc dalej, mijamy Monumentem, najwyższą wolno stoją kamienną kolumne na świecie, upamiętniającą wielki pożar Londynu w 1666 roku.
Przy okazji trochę błądzimy i lądujemy dosyć nieoczekiwanie przy Guildhall Art Gallery.
Dodatkowo, żeby nie było zbyt kolorowo, łapie nas burza i oberwanie chmury – morale leci na łeb, na szyje. Najgorszy moment przeczekujemy w jakiejś przypadkowej tajskiej knajpce racząc się prawdziwie… brytyjskim daniem – „fish and chips”, niestety na talerzu, nie w gazecie :/
Gdy burza przechodzi, najedzeni odzyskujemy rezon i kontynuujemy poszukiwania katedry. W końcu jest – jedna z największych i najpiękniejszych katedr na świecie. Powstała pierwotnie na gruzach rzymskiej świątyni, charakteryzuje ją piękna kopuła o średnicy 50 metrów.
Wewnątrz katedry znajduje się kilka galerii. Największą popularnością cieszy się Stone Gallery, z której rozpościera się rozległy widok na Tamizę. Druga galeria – Whispering Gallery – jest znana ze świetnej akustyki, umożliwiającej porozumiewanie się szeptem z odległości 30 metrów. My jednak jesteśmy zbyt późno, więc o wejściu do środka tym razem nie ma mowy.
Idziemy dalej, z ciekawszych budynków po drodze wyróżnić trzeba Royal Courts of Justice, mieszczący Wysoki Sąd i Sąd Apelacyjny Anglii i Walii oraz Somerset House, do 1973 siedziba najważniejszych urzędów w państwie, aktualnie Courtauld Institute of Art, wystawiający imponującą kolekcję sztuki europejskiej.
Każdy kto był w Londynie, może zapewne potwierdzić, że brytyjska stolica ma również niezwykły urok po zapadnięciu zmroku. Na zakończenie dnia zapodajemy sobie nieśpieszny spacer uliczkami i mostami nad Tamizą. Poniżej kilka zdjęć nocnego Londynu, ukazujących wieczorne piękno miasta.
Po spacerze, przed powrotem do Earls Court, „polujemy” (z sukcesem!) na symbol miasta. Poniżej w pełnej krasie – Big Ben.
Po czym, transportujemy się metrem do Earls Court i dołączamy do naszych znajomych czekających już na nas w tradycyjnym brytyjskim pubie Taylor Walker Courtfield 187, przy Earls Court Road. Zamawiamy oczywiście Guinnessa :D
I tym o to „ciemnym” ;) akcentem kończymy londyński trip. Rano pobudka o 3, autobus, samolot (znów bez przygód) i witaj Polsko. A w Polsce wita nas mróz -18°C !
Dziękujemy za uwagę ;)
Zdjęcia: Nuctea & Mrotschny, więcej w galerii –> Londyn
Oj nieźle przebiegliscie ten Londek, zgadzam się z faktem – to miasto ma dużo do zaoferowania i dla mnie zawsze wzbudza niedosyt bo tyle jeszcze nie widziałam
Pozdrawiam
Oj tak, to były mega intensywne 3 dni! Moje stopy do dziś wspominają Londyn ;-)
Świetna relacja. Byłem w Londynie 1 dzień i nie zachwyciłem się tym miastem. Oznacza to, że go nie poznałem :) Widzę, że moja opinia jest bardzo powierzchowna. Te kilkanaście godzin spędzonych na spacerowaniu i jeżdżeniu metrem dało mi tylko posmak tego miasta. P. S. Ta elektrownia z cegły to jest ta z okładki Pink Floyd?
Londyn kryje wiele niespodzianek, weźmy chociaż ten wiktoriański cmentarz Brompton. Ile osób o nim słyszało, ile odwiedziło..? A jest zdecydowanie wart tego.
Dokładnie tak, Elektrownia Battersea pojawiła się na płycie Animals ;-)
gobrokeontheroad.wordpress.com
Bardzo ładne zdjęcia, wydaje mi się, że świetnie oddają klimat Londynu.