Leniwa niedziela ;)

Piątkowe, wiosenne, beztroskie popołudnie… Zastanawiając się nad, zbliżającą się, niedzielą doznaję olśnienia. Koncepcja, właśnie takiego sposobu jej spędzenia, pojawia się w mojej głowie równie nieoczekiwanie, co błyskawicznie zostaje zaaprobowana. Ergo – leniwa niedziela ;)

Pomimo tego, że nie rozchodzi się o wspinanie (o skitury również nie ;) ) wkręcam się na całego. Tym razem mam zamiar zrealizować, dość oryginalny (przynajmniej lokalnie) pomysł na outdoor. I choć niektórzy twierdzą, że zwariowałem, szersze spojrzenie na temat skutkuje u mnie sporym fokusem na realizację przedsięwzięcia.

Nadchodzi niedzielny poranek – zatem do dzieła! Pierwszy etap, dobrze znanego mi już, rowerowego klasyku Beskidu Śląskiego, odcinek na Szyndzielnię zaczynam standardowo – szerokim szutrem, via Dębowiec. Na Dębowcu nie zatrzymuję się nawet na chwilę, choć na końcowym, dosyć ostrym fragmencie, trochę mnie przytyka. Nie bacząc na to kręcę dalej. I tak do samej Szyndzielni – długim i mozolnym, ale stosunkowo łatwym technicznie podjazdem – nartostradą, cały czas trzymając się szerokiej, szutrowej drogi czerwonego szlaku. Na niespełna 5km pokonuję ~500 metrów w pionie. Średnio 10% nachylenie, czyli wystarczająco żeby się zmęczyć i zarazem nie zejść z roweru. Przy Schronisku PTTK na Szyndzielni, jednym z największych i najstarszych schronisk w Beskidzie Śląskim, już obowiązkowo przystaję na chwilę. Zrzucam plecak i uzupełniam elektrolity. Jest kwitnąco.

Podczas krótkiego postoju zaczepia mnie pewien starszy, miły pan. Ucinam sobie z nim sympatyczną pogawędkę, bardzo lubię takie rozmowy. Mam ogromny szacunek do osób, które nie zważając na upływający czas wolą żyć aktywnie, niż siedzieć bezczynnie przed TV.

Z Szyndzielni na Klimczok mam do zrobienia już „jedynie” 2km żółtym szlakiem i niespełna 100m przewyższenia. Jest to jednak najtrudniejszy technicznie fragment. Większość trasy pokonuję w siodle, jednak na ostatnich kilkudziesięciu metrach przed szczytem, zrzuca mnie dwa razy z roweru. Droga jest dość stroma, a liczba kamieni oraz ich rozmiar uniemożliwiają mi jazdę. Na Klimczoku nie zabawiam długo. Mimo, że widok ze szczytu jest mi już znany, nic nie traci ze swego uroku. Naprzeciwko znajduje się Magura (1109 m), na której zboczach położone jest schronisko PTTK. Przy dobrej pogodzie można stąd zobaczyć piękną panoramę Beskidu Żywieckiego z Babią Górą na czele.

Dalsza część, zaplanowanej przeze mnie trasy, wiedzie kamienistym, leśnym, żółtym szlakiem na Błatnią. Od samego początku rozglądam się za miejscówką pod kątem treningu, który mam zamiar dołączyć do mojego rowerowego tripu ;) Ku mojemu zaskoczeniu, znalezienie optymalnego terenu wcale nie jest proste. Czego potrzebuję? W miarę równego skrawka ziemi i drzewa z grubą gałęzią na odpowiedniej wysokości, w rozsądnej odległości od szlaku. W końcu, trzecie dopiero chyba, odbicie z trasy w las, owocuje znalezieniem odpowiedniego miejsca. Nie będę się tu rozpisywał w szczegółach o metodach treningowych (o tym być może, wkrótce w innym tekście), teraz tylko parę najważniejszych informacji:

  • TRX, czyli trening w zawieszeniu, to trening z ciężarem własnego ciała, do którego wykorzystuje się specjalny zestaw regulowanych pasów. Taśmy TRX możemy zawiesić w dowolnym miejscu w domu lub na zewnątrz. Dzięki TRX możemy równomiernie rozbudować oraz wzmocnić mięśnie bez przeciążania stawów i kręgosłupa.*

W moją niedzielną wycieczkę rowerową, postanowiłem sobie wpleść, właśnie taki, pojedynczy TRX workout w wersji outdoor, ściągnięty z oficjalnej strony trxtraining.com. Pojedynczy workout (mówiąc prościej: zestaw ćwiczeń dla całego ciała) to trwający ~40 minut trening HIIT (ang. High Intensity Interval Training – trening przedziałowy o wysokiej intensywności). W moim przypadku 40s pracy / 20s restu, składający się z 8-10 ćwiczeń w trzech setach. Należy oczywiście pamiętać o odpowiedniej rozgrzewce „przed” i rozciąganiu „po”. Poniżej jedno z ćwiczeń: TRX Mountain Climber. Natomiast powyżej, „na okładce” ćwiczenie TRX Low Row.

Po jakiejś godzinie z hakiem, wracam na szlak i ruszam dalej. Czasem w dół, to znów do góry. Ostatni odcinek jest nieprzyjemny – stromy i bardzo kamienisty. Docieram do dużej polany przed Błatnią, z charakterystycznym kopcem, będącym zarazem świetnym miejscem widokowym. Rozpościera się stąd wspaniała panorama m.in. na Szyndzielnię, Beskid Śląski, czy dalszą część Beskidu Śląsko-Morawskiego.

W ten oto sposób docieram do Schroniska na Błatniej, tu obowiązkowo wrzucam coś na ruszt, a w zasadzie… z rusztu. Wjeżdżają kiełba i kaszanka z grilla, do tego zimne, złociste Brackie. Pycha! Po wzmocnieniu się i odpoczynku, czas na zjazd. Ze szczytu jest wiele możliwości powrotu. Tym razem decyduję się na zjazd niebieskim szlakiem do Wapienicy. Do Siodła pod Przykrą równolegle wiodą również żółte znaki szlaku do Jaworza. Na Siodle odbijam w niebieski. Przez Wysokie aż po Palenicę zjeżdżam, wijąc się lesistym terenem o bardzo przyjemnym, łagodnym nachyleniu. Czysta radość :)

Końcówka daje popalić. Ostatnie kilkaset metrów to stromy, najeżony dużymi, luźnymi kamieniami, techniczny zjazd. Ręce i hamulce dostają ostry wycisk, ale satysfakcja jest spora ;) Niestety, dwa razy duże kamole blokują mi pedały i „wylatuję” z roweru… Wylatuję dosłownie, wybiegając z niego, unikając tym samym poważnej gleby. Tym razem mam sporo szczęścia. Tak oto wycieczka praktycznie zakończona, pozostaje dojechać do asfaltowej drogi w Dolinie Wapienicy, a potem do mieszkania. Dla zainteresowanych cyferkami, wyszło jakieś ~28km, przy tym 959 w górę / 957 w dół.

* Wskazane jest, aby pierwsze treningi odbyć pod okiem doświadczonego instruktora, który dopilnuje, by każde ćwiczenie zostało wykonane prawidłowo. Pozwoli to szybciej osiągnąć pożądane rezultaty jak również uniknąć kontuzji.

Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *