Po raz kolejny gwałtownie zrywam się ze snu, odruchowo skrywając głowę w ramionach. Ponownie doznaję ogromnego uczucia ulgi. I tym razem to nie świst latających kamieni różnych gabarytów wokół naszych głów czy spod naszych stóp. To tylko gwizdy silników motocykli, przejeżdżających raz po raz ruchliwą drogą obok pobocza gdzieś w okolicy Misuriny, na którym próbujemy odespać, choć po części ostatnią, ciężką noc.
[ około 24 godzin wcześniej ]
Cimy kojarzy chyba każdy maniak górski. Słynąca z urody grupa skalna jest wizytówką Dolomitów. W rzeczywistości Tre Cime di Lavaredo (niem. Drei Zinnen) składają się z sześciu niezależnych turni. Od zachodu po wschód są to: Cima Ovest di Lavaredo (2973m), Cima Grande di Lavaredo (2998m), Cima Piccola di Lavaredo (2857m), Punta di Frida (2792m), Cima Piccolissima di Lavaredo (2700m) oraz Torre Minor. Wyrastają one 500 metrów pionowo w niebo, z zielonego płaskowyżu zawieszonego nad dolinami Valle Marzon i Val di Rimbon. Od południa Cimy wyglądają zupełnie niepozornie, natomiast północne ściany trzech środkowych turni, Cima Ovest, Cima Grande, Cima Piccola, są imponujące. Tędy prowadzi większość znanych i kultowych dróg, należących do najtrudniejszych w Dolomitach. Takich jak chociażby spektakularna Pan Aroma na Cima Ovest.
Wróćmy jednak na ziemię.
Cztery lata wcześniej, podczas treku wokół Tre Cime, nie rozróżniałem chyba nawet, która Cima jest która. Do głowy by mi wtedy nie przyszło, że kiedykolwiek strzeli mi do łba wejść, na którąś z nich.
Tymczasem mijają cztery lata. Przyjeżdżam po raz drugi w Dolomity i choć nie wszyscy podzielają mój entuzjazm dotyczący długich dróg, od samego początku nie ukrywam, że Tre Cime i absolutny klasyk prowadzący na najwyższą z nich – Filar Dibony, jest dla mnie jednym z priorytetów. Temat przewija się od momentu przybycia. Krok po kroku przekonuję również do niego towarzystwo. Pierwszą próbę (o czym wcześniej już wspominałem) przewidujemy na czwartek, szósty dzień wyjazdu. Niestety zmieniające się jak w kalejdoskopie (zawsze na gorsze!) prognozy odbierają nam jakąkolwiek szansę. Część ekipy opuszcza camp i wyjeżdża, zostają najbardziej zdeterminowani. Po piątkowym Primo Spigolo na Tofanie oraz prognozach przewidujących całkowite załamanie pogody od niedzieli, sobota jest naszą jedyną i zarazem ostatnią szansą.
Camping opuszczamy skoro świt, dojeżdżamy samochodem pod Rifugio Auronzo, ostatni odcinek pokonując prywatną, płatną drogą. Kosztuje nas to „jedyne” 24€. Na parkingu pod schroniskiem zostawiamy samochód i przepakowujemy się. W trakcie ostatnich przygotowań przed wyruszeniem na szlak, nie sposób nie zatrzymać wzroku, choć na kilka chwil, na przepięknych widokach. Możemy podziwiać mleko rozlane po Misurinie, a także kapitalny widok na masyw Cadini di Misurina. Największe wrażenie robi wspaniała, wąska, wysoko zawieszona „Śnieżna Dolina” (Cadin del Nevaio), leżąca u stóp najpiękniejszych szczytów Cadini z najwyższym Cima Cadin di San Lucano (2839m) na czele.
Od Rifugio Auronzo podchodzimy bitą drogą w kierunku Rifugio Lavaredo. Tuż przed schroniskiem odbijamy w lewo na szlak 101, którym docieramy na przełęcz Lavaredo. Stąd, nieoznakowaną ścieżką, biegnącą wśród piargów, do podstawy Cima Grande. Północna wystawa Cim robi ogromne wrażenie.
Martwić może trochę późna pora. Na każdej z Cim dostrzegamy po parę zespołów. Na naszym filarze, przed nami są trzy ekipy. Natomiast na północnej ścianie wspinają się dwa zespoły na drodze Brandler-Hasse 7a+. Zdjęcie tych czterech maleńkich mrówek, na zaledwie wycinku ściany, oddaje ogrom północnej wystawy Cima Grande – to prawdziwy kolos.
Od chwili dotarcia pod filar jesteśmy nieustannie bombardowani kamieniami przez zespoły wspinające się nad nami. Z całą pewnością nie jest to zbyt bezpieczne miejsce, o nieuważnym podnoszeniu głowy nie ma mowy. Nasza droga startuje kilka metrów na lewo od pamiątkowej tablicy. Istnieje również łatwiejszy wariant wyraźną rysą, około 70 metrów wyżej. My oczywiście zaczynamy przy tablicy. Pierwszy wyciąg trójkowy, w sam raz na delikatne rozruszanie zdrętwiałych z zimna kości.
Jako że dziś Paryscy idą pierwsi, mam trochę czasu na leniwe porozglądanie się wokół. Widok co prawda mamy nieco ograniczony, ale za to jaki. Prym wiedzie oczywiście Monte Paterno, dominujący nad jednym z najbardziej obleganych schronisk w Dolomitach – Rifugio Locatelli. Nieopodal schroniska mamy efektowne Torre di Toblin, plan domyka grupa Tre Scarperi.
Kilka pierwszych wyciągów to bardzo fajne, przyjemne wspinanie w trudnościach oscylujących wokół IV/IV+. Jedynie w paru mokrych miejscach trzeba się trochę bardziej sprężyć. Cały czas wspinamy się na lewo od ostrza filara. Z uwagi na spore rozmiary formacji, odczucia jakie nam towarzyszą są jednak zdecydowanie bliższe wspinaniu w ścianie, niż filarem.
Bez względu na trudności, podobnie jak w ciągu poprzednich dni „pion trzyma cały czas wysoki poziom”. Nie muszę chyba mówić, że wszystkim „normalnym inaczej” – ze mną na czele – sprawia to mnóstwo satysfakcji.
(fot. Paryska)
Metr po metrze, mozolnie, ale całkiem sprawnie zdobywamy teren. Żeby szło szybciej zamieniamy się na prowadzeniu co cztery wyciągi. Kasia na najciekawszym wspinaczkowo fragmencie drogi. Po lewej Cima Piccola.
(fot. Paryski)
(fot. Paryski)
Przez dłuższy czas bacznie obserwuję poczynania jakiegoś włoskiego zespołu w ścianie Cimy Piccoli. Nie udało mi się co prawda ustalić jaką drogą się wspinali (przydałby się tu szczegółowy przewodnik po Tre Cime), ale to co oni wyrabiali w ścianie to… Asekuracja praktycznie wyłącznie z haków, dźwięk młota nie ustawał nawet na chwilę. Liczne pobłądzenia i wycofy. Do tego zarówno prowadzący, jak i drugi w zespole, raz po raz spuszczali za sobą ogromne pokłady różnej wielkości kamoli – od najmniejszych po lodówki – strach się bać…
Kolejnymi, krótkimi trawersami i pęknięciami, przez niezliczone tarasy i tarasiki, wypełnione luźnymi kamieniami (to tłumaczy bombardowanie nas kamieniami, na wcześniejszych fragmentach drogi) kontynuujemy wspinaczkę. Cały czas po lewej stronie filara.
(fot. Marco)
(fot. Paryski)
Piąta długość liny wyprowadza nas na spory, piarżysty taras, przed nami jeden z prostszych, trójkowych wyciągów na drodze. Bywa że trzeba się pilnować, by nie stracić orientacji na drodze, ta nie zawsze jest oczywista.
Osiągamy w końcu wysokość Cimy Piccoli, przyznam szczerze, że tak bliska jej obecność nieco onieśmiela. Dodatkowo raz po raz zakrywają ją chmury, by po kilku chwilach znów nam się odsłonić. U podnóża wyraźnego zacięcia, włoski team, wspominany przeze mnie wcześniej, ostatecznie daje za wygraną i wycofuje się z drogi.
Powoli wkraczamy w znacznie bardziej „pomarańczowy teren”, oznacza to oczywiście większą kruszyznę i mniejsze możliwości założenia sensownej asekuracji. Trochę lawirujemy wybierając najbardziej lite warianty.
(fot. Paryski)
Mimo, że widoki mamy w dużej mierze ograniczone przez mgłę, która w jednej chwili spowija wszystko dookoła, by po chwili odsłonić nam otoczenie, przyznaje się bez bicia – rusza trzewiami! Cima Piccola i Cima Piccolissima już poniżej nas.
Rocca dei Baranci, Tre Scarperi, Torre Toblin, Rifugio Locatelli
Rocca dei Baranci
Tre Scarperi, Torre Toblin, Rifugio Locatelli
Wspinamy się cały czas na lewo od filara, bardziej wschodnią ścianą niż samym filarem. Wbrew temu co mówi schemat, ani raz nie przechodzimy na jego prawą stronę. Im wyżej tym gorzej jeżeli chodzi o jakość skały, droga coraz bardziej przypomina wielkie, skalne rumowisko. Zdarza się, że na tych 40-50 metrowych wyciągach zakładamy po jednym/dwa słabe przeloty. Zdarza się też taki, na którym nie zakładam żadnego. Mimo że trudno nie jest, teren głównie III+/IV, licho nie śpi, więc z tyłu głowy kołacze się delikatny niepokój. Zmęczenie i upływający czas powodują brak zdjęć z tego fragmentu drogi. Dopiero przed wyjściem na kolistą półkę, nie mogę sobie odmówić zrobienia foty jakże urodziwego stanowiska zmontowanego przez Marco ;)
Z kolistej półki, czekają nas jeszcze cztery wyciągi na przedwierzchołek, z którego potem należy wykonać jeden 25-metrowy zjazd i zejść kolejne 10 metrów do drogi normalnej, którą to dopiero na szczyt. Podczas krótkiej narady podejmujemy decyzję o niekontynuowaniu dalszej drogi na przedwierzchołek. Zamiast tego, nieco opadającą półką, schodzimy w lewo i idąc wzdłuż kopczyków, mijamy zaznaczone na schemacie miejsce na biwak. Dalej systemem rynien i kominków z jednym trudniejszym miejscem wchodzimy na szczyt Cima Grande di Lavaredo (2999 m n.p.m.).
Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia.
Całą Cime mamy tylko dla siebie. No prawie ;) Towarzyszą nam dziesiątki Pyrrhocorax graculus, czyli po ludzku mówiąc Wieszczek. Wśród nich nieliczne osobniki Śnieżki Zwyczajnej i… trzeciej ptaszyny niestety nie udało mi się rozszyfrować. Widoki z piku mamy mocno ograniczone z powodu mgły, spowijającej momentami wszystko dookoła. Wpisujemy się do księgi wejść, strzelamy kilka pamiątkowych zdjęć i postanawiamy schodzić. Przed zejściem załapujemy się jeszcze na Widmo Brockenu.
(fot. Paryska)
(fot. Marco)
Droga powrotna do kolistej półki, którą wchodziliśmy na pik, nie sprawia nam większych problemów. Dalszy jej ciąg to seria zjazdów z odcinkami I-II terenu, którym trzeba będzie zejść. Pierwsze stanowisko zjazdowe wypatrzyliśmy już wcześniej, zmierzając w kierunku szczytu. Pierwsze kilka zjazdów „metodą poręczową”, kolejno – Paryscy, Marco i ja. Idzie nam bardzo sprawnie, nawet nie podejrzewamy co nas czeka jeszcze tej nocy.
Rozpoczynam kolejny, czwarty zjazd. W międzyczasie warunki zmieniają nam się diametralnie. Zapada całkowita mgła, ograniczająca nam widoczność do 2-3 metrów maksymalnie. Orientacja w terenie, wyszukiwanie drogi zjazdowej, kolejnych stanowisk staje się olbrzymim problemem i zarazem wyzwaniem. Zjeżdżam wolno, wykonując wahadła raz w lewo, raz w prawo. Niestety, mimo zjazdu, praktycznie na całą długość liny, nie znajduję stanu. Pałuję z powrotem na górę. Lustruję raz jeszcze całą okolicę, ale po stanowisku ani śladu. Teren w większości prosty, jednakże mam do pokonania jedną delikatnie przewieszoną ściankę, której nie sposób obejść. Wydzieram do góry i… w którymś momencie odpadam z dwoma urwanymi chwytami. Lecę na dynamiku ze 2 metry. Nie będę ściemniał – trochę w tym momencie siada mi psycha, proszę (dość głośno) o asekurowanie mnie z góry podczas podchodzenia. Idąc dalej w górę, w pewnym momencie odbijam znacznie w lewo gdzie w końcu znajduję stanowisko. Po jakimś czasie dociera do mnie reszta towarzystwa. W międzyczasie zapadają egipskie ciemności i zaczyna siąpić deszcz. To wszystko, plus wszechogarniająca mgła, uświadamia nam gdzie jesteśmy – W CZARNEJ DUPIE – dosłownie.
Następny zjazd należy do Marco. Oczywiście nie obywa się on kłopotów. Szarpanie się ze splątaną i zablokowaną liną w przewieszeniu, wahadała na obie strony w poszukiwaniu stanowiska w mgle i ciemności. Dla nas, oczekujących na górze, trwa to wszystko wieki. W końcu, ku naszej uldze, słyszymy z dołu „lina wolna!” Jakby tego było mało pada nam jedna z czołówek. Od tej chwili Kasia będzie zjeżdzała w środku stawki, korzystając z naszego oświetlenia wyłącznie podczas operacji stanowiskowych.
Meldujemy się w komplecie na kolejnym stanowisku. Pada coraz intensywniej, pozostałe warunki niezmiennie gówniane na maxa. Do tego, żeby nie było zbyt kolorowo, podczas ściągania liny, ściągamy również na siebie wszystkie luźno zalegające i te łatwe do oderwania z Cimy kamienie. Tak już będzie do końca. Jeden z kamieni, wielkości butelki 1l, trafia mnie pomiędzy szyją a barkiem. Boli kurewsko, kolejny cios dla mojej psychy, ale będę żył. To jednak jeszcze nie wszystko, teoretycznie pancerne stanowisko z jednego punktu (podwójne kolucho) wcale takim nie jest. Skała, w miejscu gdzie wklejono trzpień, jest pęknięta i przy zjeździe każdego z nas, ten wysuwa się parę milimietrów. dołożyć coś własnego nie ma za bardzo możliwości. Za każdym razem dociskam wysunięty trzpień z powrotem na miejsce. Zjeżdżamy, jako pierwszy Dominik, potem kolejno Marco, Kasia, na końcu ja – płynnie i najdelikatniej jak to tylko możliwe – z duszą na ramieniu docieram do ekipy na dole. Jesteśmy na trzeciej – licząc od dołu – charakterystycznej przełączce. Stąd kilkadziesiąt metrów z buta, eksponowanym terenem do kolejnego stanowiska.
** źródło: horyinfo.cz
Stąd zjazd na kolejną przełączkę, kolejność jak poprzednim razem. Lądujemy w miejscu wskazanym na zdjęciu poniżej, pomiędzy strzałkami.
źródło: quartogrado.com
Idziemy za strzałką, trafiamy na otchłań – piekielnie ciemną noc wzmacnia fatalna w skutkach mgła. Wracamy, próbujemy środkiem – ani stanowiska, ani żadnej możliwości dalszego żejścia. Przechodzimy na lewo (orograficznie) nad wyraźnym (na zdjęciu powyżej) żlebem. Tu znajdujemy stanowisko. Dominik wykonuje zjazd w dół (lekko w lewo) na całą długość liny i nie znajduje stanu, wraca do nas. Miny nam rzedną, morale lecą w dół na łeb na szyję. Pojawiają się myśli, żeby przekiblować na półkach do rana i potem próbować. Zaczyna nami trochę trzaść z zimna, zdarza nam się również przysypiać na stojąco ze zmęczenia. Jeśli mamy tu zostać trzeba się bedzię przyautować, bo inaczej niechybnie zjebię się w dół. Targają mną wewnętrzne dylematy, nie chcę tu zostać, ale do zjazdu jakoś też się nie garnę – totalna apatia, psycha leży i kwiczy. Sytuacje ratuje Dominik, który zjeżdża raz jeszcze, tym razem odbijając w prawo. Po krótkim zjeździe znajduje kolejny stan – Uff! Potem kolejny zjazd i kolejny. Zjeżdżając jako ostatni muszę uważać by nie zrzucać kamieni na tych, którzy zjechali przede mną. Nie zrzucać ich zbyt wiele i zbyt wielkich, bowiem nie zrzucać nic się nie da. W międzyczasie ekipa na przodzie, rzucając pojedyncze kamienie w dół ściany, „wypatruje” upragnionych przez nas piargów pod ścianą. Jednakże ta potworna ściana nie chce się kończyć.
Po kolejnym zjeździe Dominik prosi o zmianę, jemu już też psycha zaczyna siadać. Wiem, że teraz odpowiedzialność musi spaść na mnie, nie ma wyjścia. W jakiś sposób ta sytuacja pomaga mi się ogarnąć i wyrwać ze stanu apatii. Przewiązuję się pierwszy i zjeżdżam w czarną nicość.
Utwór, który umieszczam powyżej jest całkowicie nieprzypadkowy. Właśnie te dźwięki i przyczajony głęboko w podświadomości niepokój idealnie odzwierciedlają stan mojego umysłu podczas kilku kolejnych zjazdów. Ogromna, niekończąca się, czarna, mokra, niejednokrotnie przewieszona ściana. Świadomość, że już dawno nie jesteśmy w linii zjazdów drogi zejściowej. Gdzie wobec tego jesteśmy..? Wielka niewiadoma i natarczywe myśli czy uda mi się odnaleźć kolejne stanowisko, a co jeżeli nie? Droga w górę w zasadzie nie istnieje. Mokre, czarne przewieszenia odcieły taką ewentualność. MROK.
Wspinanie i zjazdy nocą, ucieczka z alpejskiej ściany, spowodowana załamaniem pogody – z wszystkim tym już wcześniej musiałem się zmierzyć. Nigdy wcześniej jednak, aż tak mocno nie odczuwałem obciążenia psychicznego, uczucia znacznego wychylenia poza strefę komfortu.
Zjazdy trwają dla mnie całą wieczność, odnoszę wrażenie, że zjeżdżam nie na 60 metrów, ale conajmniej 160… Po trzecim moim, a szóstym z półek, na całą długość liny zjeździe, docieram do stromych piargów. Stan umysłu jest napięty do takiego stopnia, że wciąż nie mam do końca pewności czy to już „nasze upragnione piargi”. Nieustanna mgła nie pomaga mi ich rozwiać. Po zlustrowaniu przeze mnie terenu wokół zjeżdżają do mnie pozostali, jest godzina 5:47. Blisko 10h od pierwszego zjazdu z kolistej półki.
Schodzimy najbardziej stromymi piargami, jakimi kiedykolwiek miałem okazję schodzić. Po kilkunastu minutach docieramy do którejś ze ścieżek podejściowych, po kolejnych kilkunastu do szlaku. Cim nie widać i już podczas tego wyjazdu ich nie zobaczymy – znakomicie się ukryły w zalegającej mgle, nie chcąc nam po tej nierównej walce już ukazać swojego oblicza. Trudno nam, więc dokładniej zlokalizować gdzie dokładnie się wpieprzyliśmy. Ciśnienie powoli z nas opada. Tak jak skończyliśmy drogę, tak jak żjeżdżaliśmy całą noc, oszpejeni wracamy na parking przy Rifugio Auronzo do samochodu. Po drodze mijamy kilka grup turystów, nieco dziwnie nam się przyglądających. Nie ma się co dziwić – oni zaczynają właśnie swój dzień górski, my kończymy swój wczorajszy… Czujemy się i zapewne również wyglądamy jak chodzące zombie.
Ciąg dalszy w zasadzie bez historii, docieramy do samochodu, zrzucamy szpej, szybka toaleta na parkingu i zjeżdżamy do Misuriny by nam nie doliczyli opłaty za drogę za kolejną dobę. A potem przed powrotem do Polski – a o czym było na wstępie – „niespokojny” krzon gdzieś w okolicy na poboczu.
***
Po powrocie próbowałem odtworzyć naszą drogę zjazdów. Z dochodzenia niezbicie wynika że: w okolicy 1-2 przełączki, miast kontynuować zjazdy drogą normalną odbiliśmy w kierunku ściany południowej (zbyt w prawo, dokładnie wbrew ostrzeżeniu z topo poniżej) i zjeżdżaliśmy jedną z linii prawej części ściany. Od tego miejsca wykonaliśmy 6, z czego 5 na całą długość liny, zjazdów.
** źródło: Tre Cime. Classic and modern routes – Erik Svab, Giovanni Renzi
Na czerwono droga normalna na Cima Grande, będąca zarazem drogą zejściową. Linią przerywaną niewidoczna cześć drogi biegnąca za Piramide. Czarnym kolorem zaznaczyłem przybliżoną linię naszego pobłądzenia na zejściu/zjazdach, gwiazdką – „upragnione piargi”, na czerwono dalsze zejście do ścieżki.
źródło: quartogrado.com
* Dwa pierwsze zdjęcia autorstwa Zielonej (sierpień 2011).
** Podziękowania dla Maćka Tertelisa za udostępnienie swoich materiałów dotyczących południowej ściany Cima Grande di Lavaredo.
*****
KONIEC
Więcej zdjęć w galerii: Dolomity
Well done… i tyle w temacie. Brawo Brachu…
Gdy zobaczyłam zdjęcie tytułowe, najpierw pomyślałam – genialne, potem – pewnie to będzie relacja z dobrego, bezproblemowego wspinu. Czytam, oglądam a mi się robi coraz goręcej. Włączam youtube’a – dobiłeś mnie tym :D Relacja naprawdę super! Ale tego co tam przeżyłeś/przeżyliście nie zazdroszczę. W takich sytuacjach naprawdę człowiek dowiaduje się jak trudną umiejętnością jest panowanie nad umysłem, psychiką.
Marco, dzięki :)
Skadi,
w momencie robienia tytułowego zdjęcia przez Sylwię, cztery lata wcześniej, gdyby ktoś mi opowiedział tę historię popukałbym się w czoło ;)
Może trudno w to uwierzyć, ale zjeżdżając w tę otchłań, ja naprawdę słyszałem właśnie te dźwięki znanego mi dobrze, niepokojącego mrocznego utworu Elendu – tak właśnie się czułem.
Tak jak gdzieś już wspominałem – to była chyba najtrudniejsza relacja, jaką do tej pory przyszło mi napisać. Spowodowane to było głównie tym, że wyszedłem z założenia, że albo 1) napiszę tak jak było, albo 2) nie napiszę wcale.
Półśrodki nie wchodziły w rachubę. Z drugiej strony bardzo mi zależało, by domknąć całość, zatem… jest tak jak było. Myślę, że udało mi się w jakiś sposób oddać realizm, mówię tu zwłaszcza o ostatniej nocy.
Świetny cykl. Wszystkie posty czytałem z zapartym tchem! Jestem początkujący w tym temacie, ale nie mogę się doczekać przeżycia takich przygód… a na razie pozostają mi „przygody” na ściance wspinaczkowej ;)
Coś pięknego! Podziwiam za wytrwałość. Widoki i przygoda nie do zapomnienia. Wyższe partie Dolomitów też mogą być wspaniałe :)
Oj są! Chociaż niższym również nic nie brakuje :)
Była to niewątpliwie największa przygoda górska w moim bio i ogrom doświadczenia z tego płynący.