Obok majestatycznej, południowej ściany Tofany di Rozes, królującej nad Cortiną d’ Ampezzo, nie sposób przejść obojętnie, zwłaszcza komuś tak odjechanemu na tym punkcie jak ja ;) Wysoka na 1000 metrów, szeroka na półtora kilometra, urozmaicona rzeźba, mnogość filarów i depresji, gęsta siatka dróg wspinaczkowych.
Z drugiej strony nasz cel, oglądany z okolic Cinque Torri, wydaje się być straszliwym knyplem, w zasadzie większość osób, przyglądając się potężnej Tofanie, zapewne nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Nieco lepiej wygląda z okolic Rifugio Angelo Dibona (zdjęcie wyżej), jednak wciąż bardzo niepozornie. Sami, spoglądając na niego przez kilka poprzednich dni (gdy tylko chmury na to pozwoliły), pokpiwamy sobie trochę. Tymczasem szydzić nie ma z czego – Primo Spigolo (Pierwszy Filar), stary klasyk z 1946 roku autorstwa Albino Alvery i Uwe Pompanina, to 14 wyciągów i blisko 500 metrów wspinania. Droga ta, już znacznie wcześniej, staje się dla mnie jednym z kilku priorytetów tego wyjazdu.
Mała retrospekcja – moje pierwsze spotkanie z Tofaną di Rozes miało miejsce nieco ponad cztery lata tamu – dokładnie 25 lipca 2011 roku, upalne lato, yhyyyym… Nocy, poprzedzającej naszą próbę wejścia na najniższą, lecz bez wątpienia najpiękniejszą ze wszystkich trzech wielkich szczytów masywu Tofane, towarzyszą intensywne opady deszczu. Słupek termometru leci nieprzyzwoicie w dół. Wiąże się to oczywiście z obfitymi (jak na lipiec) opadami śniegu powyżej 2200 metrów n.p.m. Mimo to próbujemy. Chcemy wejść na szczyt jedną z najpiękniejszych ferrat w całych Dolomitach – „Lipellą„. Schody zaczynają się po minięciu rozgałęzienia szlaków Tre Dita (2680 m n.p.m.). Słynny amfiteatr skalny Tofany di Rozes wygląda tak…
Powyżej 2800 m n.p.m. problemy rosną, lód staje się coraz bardziej miękki, pod nim płynące strumienie wody. Obok naszych głów latają, oderwane od skał powyżej, sople lodu. Na wysokości około 2970 m n.p.m. (brakuje nam może ze 100 metrów do końca ferraty) mówimy pas i zawracamy. Tyle wspomnień. Dzisiaj mamy inne zamiary i ma być zupełnie inaczej.
Samochód parkujemy, pod wspomnianym już, Rifugio Angelo Dibona, do którego wiedzie początkowo asfalt, potem szutrówka, parking za darmoszkę. Szybkie przepakowanko połączone z nieukrywanym zachwytem nad rozlanym mlekiem w dolinie i ruszamy.
Od schroniska podchodzimy najpierw szlakiem 403 w kierunku Rifugio Giussani. Pod dolną stacją kolejki odbijamy na ścieżkę wiodącą do ferraty „Lipella„. Następnie szlakiem 404, który przecina poziomo podstawę Tofany di Rozes. Pod ścianą w prawo i pod nasz Pierwszy Filar. Podejście zajmuje nam około 40 minut. Mamy przed sobą jeden zespół, będący na drugim wyciągu. Droga startuje mniejszym z zacięć, pomiędzy ostrzem filara (z lewej) a ogromnym zacięciem (z prawej). Dziś idziemy z Marco jako pierwsi. Mimo, że to teoretycznie zaledwie IV+, trudności odczuwalne wyższe, komfort mniejszy, powód – suchych chwytów próżno szukać. W ten sposób docieramy do ogromnego zacięcia, gdzie motamy pierwsze stanowisko z uch skalnych.
(fot. Paryska)
Drugi wyciąg w zasadzie bez historii, kontynuujemy wspinaczkę zacięciem. Na plus to, że miejscami nawet sucho. Mijamy żółty dach po lewej stronie i osiągamy małą, wygodną półeczkę gdzie zakładamy stan. Przed nami kluczowa długość liny (V+), biegnąca zacięciem. Byłby to niewątpliwie przepiękny ciąg wspinania, ale no właśnie, byłby. Zacięcie jest całkowicie zalane. Co z tego, że chwyty i stopnie nawet niezłe, skoro we wszystkim stoi woda, wszystko płynie, a naginać trzeba. Niby się trzymam, niby stoję, ale w każdej chwili mogę wyjechać i runąć w dół. Sporo tu starych haków, również innych „szmat” wetkniętych w wewnętrzne pęknięcie w zacięciu. Wpinam się we wszystko jak leci. Klnę jak szewc, walczę na całego, żeby nie dupnąć. Co prawda daleko bym nie poleciał, no ale jednak. Z duszą na ramieniu, zmylony nieco przez włoski zespół wspinający się przed nami, stanowisko trącam (jak i oni) w zacięciu, z trzech niepewnych (w tym dwóch ruszających) się haków. Nie dość, że niezbyt bezpiecznie to jeszcze mega niewygodnie!
Tymczasem właściwe stanowisko znajduje się kilka metrów wyżej, już po wyjściu przez odstrzeloną płytę. A po prawdzie, są tam aż trzy stanowiska rozrzucone po obu stronach płyty. Sprawnie przenosimy się wyżej. Dalsza droga wiedzie na lewo od ostrza grani, płytą przez pęknięcia licznymi wariantami. Jakość skały trzeba przyznać doskonała.
Kilkanaście minut później Tofanę, wraz z nami, szczelnie zakrywa wielkie chmurzysko. Mimo to kontynuujemy wspinaczkę. Na kolejnym wyciągu łapie nas pierwszy grad. Po dotarciu do stanowiska rozważamy możliwość wycofu. Tak czyni choćby inny zespół włoski, który wbił się w drogę za nami. Postanawiamy odczekać z decyzją kilkanaście minut na rozwój sytuacji. Prawdę powiedziawszy jesteśmy już gotowi do zjazdu, jestem w trakcie przewiązywania. Wtedy nagle chmury rozwiewa wiatr i niebo ponownie błękitnieje. W takim przypadku decyzja może być tylko jedna – w górę!
(fot. Paryski)
(fot. Paryski)
Po kilkudziesięciu kolejnych minutach ponownie zstępuje na nas ogromna chmura, bez opadów jednakże, przynajmniej na razie. Czeka nas teraz czujny powietrzny trawers przez krawędź grani, najpierw pod żółtą, następnie czarną rysą. Przed wielką czarną scianą odbijamy w górę na wygodną półkę stanowiskową.
(fot. Paryski)
Żal trochę widoczności, bo ekspozycja jest tu o-g-r-o-m-n-a! Jedynie na chwilę rozwiewa się na tyle, by można przyjrzeć się lepiej piargom kilkaset metrów poniżej naszych stóp ;) Na moje hasło: „Kasia spójrz w dół„, dostaję w odpowiedzi: „Spie@#$%^&” :D
Kolejny trzydziestu metrowy wyciąg rampą, potem kominem wyprowadza nas do kazalniczki u podnóża szerokiej kamienistej półki, rozdzielającej nasz filar na dwie części. Przenosimy stanowisko przez półkę na turniczkę pod żółtą ścianę. Tu dopada nas po raz kolejny grad, jednomyślnie stwierdzamy jednak, że dalsza droga wiedzie tylko w górę. Na szczęście grad po kilku minutach ustaje. Z turniczki musimy się teraz obniżyć metr. Stąd wbijamy w dobrze urzeźbioną żółtą ścianę od lewej. Powyżej ścianki, mamy do przejścia ostatni, trudniejszy, piątkowy fragment drogi. Przy pokonaniu nieco wywieszonej, wypychającej, odstrzelonej płyty trzeba trochę pokombinować. Banalnie nie jest, sucho również, z asekuracją „tak sobie”. Mimo to puszcza dosyć sprawnie i na małej rampie meldujemy się na kolejnym stanowisku.
(fot. Paryski)
Nieco kłopotów za to sprawia (zwłaszcza mi) przedostanie się z jednego pęknięcia pod żółtą krawędzią, do drugiego. Dobre prowadzenie liny plus gibkość równa się sukces.
(fot. Paryska)
Wychodzimy na kolejną (powoli tracę już rachubę która to) kazalniczkę. Piorunujące wrażenie robi stąd, ściana czołowa prawego filara liczącego 600 metrów wysokości. Dopiero stąd widać jak bardzo ściana się wywiesza. Prowadzą nią dwa absolutnie najładniejsze i największe klasyki na ścianie Constantini-Ghedina VI- oraz Constantini-Apollonio VII+. Kto wie, może kiedyś ;)
Następna długość liny wyprowadza nas na… kolejną kazalniczkę. Tu również kończy się poważna, siódemkowa linia – Aspettando la vetta (W oczekiwaniu na szczyt). Do końca drogi nie zostało nam już zbyt wiele.
Przez odstrzelone płyty, ścianki i kolejną kazalniczkę, Marco wydłuża sobie nominalny przedostatni wyciąg, efektem czego stanowisko zakłada u podnóża grańki wyprowadzającej ku ostatniej kazalnicy, będącej zarazem końcem naszego Primo Spigolo.
Czekając na naszych kompanów, rozwiązujemy się i pakujemy szpej do plecaków. Po kilkunastu chwilach w przesmyku pojawia się Paryski.
Pora na zejście. Według przewodnika nie powinno nam sprawić większych problemów. Schodzimy najpierw piarżystym zboczem poziomo w kierunku północnym. Przekraczamy wielki żleb i następnie wąską, eksponowaną półeczką okrążamy górę.
Po okrążeniu Tofany, wąska ścieżka zmienia się w szerszą, wygodną prowadzącą przez wielkie bloki skalne ku ruinom starego i zniszczonego Rifugio Cantore.
(fot. Paryski)
Stąd już bitą ścieżką schodzimy do doliny. Podczas drogi powrotnej co rusz odwracamy się za siebie, w kierunku przełęczy Fontananegra, ku wspaniałym iglicom skalnym.
Zjawiskowe iglice za nami, natomiast przed nami fantastyczne widoki na doskonale znane nam z dni poprzednich: Croda da Lago i Cinque Torri, te ostatnie jakże niepozornie wyglądające spod Tofany, ot takie skałki.
Tuż przed ostatnim fragmentem ścieżki wyprowadzającym nas do Rifugio Dibona, ucinamy sobie krótką pogawędkę z miejscowym spaślakiem ;)
Gdy jesteśmy pewni, że to już koniec wrażeń w dniu dzisiejszym, przed naszymi oczyma rozgrywa się fantastyczny, tęczowy spektakl kolorów.
Dla dopełnienia udanego i pełnego wrażeń dnia, po zejściu do schroniska, chmury rozwiewają się na tyle, że możemy raz jeszcze lepiej przyjrzeć się naszemu filarowi.
Po dotarciu na camping, kolacji i obowiązkowym browarze za niewątpliwy sukces, czeka nas pakowanie. Skoro świt opuszczamy camping. Nim jednak opuścimy Dolomity, czeka nas długo wyczekiwana przygoda na Tre Cime di Lavaredo. W końcu pogoda ma na tyle wytrzymać, że musi się udać! Ale o tym w ostatniej części, tej nieco przydługiej, epopei ;)
*****
c.d.n.
Więcej zdjęć w galerii: Dolomity
W Dolomitach byłam raz w wersji „chodzeniowej”. Niestety praktycznie przez cały tydzień pogoda była kiepska. Niewiele było widać, ale jak już się coś odsłoniło, to po prostu miazga. Ściana Civetty zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Chciałabym kiedyś spróbować powędrować po Dolomitach w wersji ferratowej. Na wspinaczkową to mam za słabą psychę jak na razie. Te piony tam są nieziemskie. Na Twoje hasło „popatrz w dół”, odpowiedziałabym tak samo ;)
Ja mam trochę inne podejście, skoro wspinasz się TRADowo w skałach w Polsce, czy w Tatrach, to równie dobrze możesz to robić gdziekolwiek tylko zechcesz. Jedyne co to trzeba dopasować cele do własnych możliwości :)
W Dolomitach jest o tyle wygodnie, że podczas kilkudniowego pobytu, piękne (chyba najpiękniejsze) ferraty można połączyć z wspinaczką.
Gdybyś jednak zdecydowała się spróbować, na początek polecam Ci rejon Cinque Torri, bliskie podejście i od groma dróg: krótkie, długie, łatwe, średnie, do wyboru do koloru ;)
Być może moje podejście do wspinania w takich np Dolomitach wynika z błędnych wrażeń wizualnych – pionowe wysokie ściany = nieziemskie trudności wspinaczkowe. I stąd takie myślenie, że Dolomity są dla mnie nieosiągalne. Ale faktycznie, jakby się tak wgłębić w ten temat to na pewno można tam znaleźć jakieś łatwiejsze drogi.
A ten rejon o którym piszesz, to sobie zanotuję :)
Zdecydowanie tak :) W Dolomitach każdy znajdzie coś dla siebie. W razie czego służę pomocą merytoryczną, oczywiście na tyle ile zdołam ;)
Piony tam rzeczywiście są konkretne. Bardzo poważnie się prezentują, pewnie nie tylko na zdjęciach ;)
Fajnie, że po udały Ci się porachunki z górą, chociaż trochę musiałeś na to czekać. Ale myślę, że warto było :) Chociaż i tak bez komplikacji pogodowych się nie obeszło.
Pingback: Dolomity | Epilog - Pionowe Myśli
W Dolomitach znamienne jest to, że piony są mocno odczuwalne nawet na prostych drogach jak III i IV, czego u nas w Tatrach nie spotkasz bo w większości to jest jednak pomykanie przez trawki z póły na półę.
Nie powiem, satysfakcja po poprzednich niepowodzeniach była spora :) A takie komplikacje to nie komplikacje, ja o nich nawet nie pamiętam, ale aby się o tym przekonać musisz przeczytać ostatnią część ;)
Po prostu aż nie chce mi się wierzyć, że III czy IV może być że takim pionem ;) Ale wiem, że to o chwyty chodzi. Pojadę kiedyś, to sam się przekonam :P
Wiem, jeszcze ostatnia część mnie czeka, jak tylko znajdę chwilę czasu :)