Budzik dzwoni punktualnie o 3:55, nie bez problemu otwieram oczy, sprawdzam ostatnie prognozy otrzymane już po zaśnięciu. Nie jest dobrze… Mimo to wstaję żwawo. Wraz z Andrzejem (EndrjuBB) robimy burzę mózgów. Mieliśmy dziś w planie jeden z głównych celów wyjazdu, drogę na którą czaimy się od paru dni. Również i tym razem nic z tego. Prognozowane, jeszcze wieczorem, intensywne opady na 17 przesuwają się na 14, od południa może już zacząć popadywać. Nie mamy najmniejszych szans. Rozchodzimy się z powrotem do swoich namiotów.
W namiocie kolejna burza mózgów, jeśli nie plan A to w takim razie co? Wertujemy z Paryską „Bernardiego„, tak że aż wióry lecą z przewodnika. Wytyczne co do wyboru celu są oczywiste i związane ściśle z najnowszymi prognozami: blisko, krótkie podejście, droga „niezbyt długa” – ostatni warunek jest, rzecz jasna, bardzo subiektywnie i różnie interpretowany przez każde z nas. Po kilku chwilach rzucam propozycję przy której twardo się upieram – * Via Maurizio Speciale V+, uznawaną jest za jedną z najpiękniejszych dróg piątkowych w okolicach Cortiny d’Ampezzo. Podejście z parkingu przy Forte Tre Sassi, znajdującego się między, bliskimi z naszego campu, przełęczami Passo Falzarego i Passo Valparola to kwestia maksymalnie pół godziny. Owszem, 10 wyciągów to może i nie jest najmniej, ale w razie gdyby miało się coś spieprzyć, istnieje możliwość ucieczki po szóstym wyciągu. Argumenty jak widać mam betonowe, udaje mi się przekonać towarzystwo i staje na moim ;) Przesuwamy pobudkę na 5, czyli mamy jeszcze całe kilkanaście minut snu.
Zatem ponownie Lagazuoi Piccolo, tym razem ściana zachodnia. Samochód zostawiamy na parkingu przy Forte Tre Sassi, skąd doskonale widać wejście w naszą drogę. Znajduje się ono pomiędzy podstawą sporej odstrzelonej płyty i otworem dawnej wojennej groty. Zgodnie z przewodnikowym czasem podejścia, po niespełna pół godziny trafiamy pod ścianę. Jest dosyć wcześnie, ku naszemu zadowoleniu w okolicy ni żywej duszy.
(fot. Marco)
Wczesna pora wiąże się z tym, że panuje okropny ziąb! Stretch i puchówka (notabene dwa moje nowe, doskonałe zakupy „tuż przed wyjazdowe”) będą dziś nieodzownymi towarzyszami naszej wspinaczki. Ustalamy, że my z Marco dziś „flashujemy”, Paryscy idą pierwsi. W związku z tym moje buty wspinaczkowe na razie wędrują pod puchówkę.
Jesteśmy w Dolo już szósty dzień, być może trudno w to uwierzyć, ale Marmoladę uznawaną, całkiem zresztą słusznie, za Królową Dolomitów widzimy po raz pierwszy dopiero dziś właśnie.
Czas ruszać. Wspinając się początkowo płytkim pęknięciem, docieramy do kazalniczki, gdzie można założyć pierwsze stanowisko. My chcemy jednak połączyć dwa pierwsze wyciągi w jeden, idziemy więc dalej kierując się w lewo do niewielkiego zagłębienia poniżej czarnej płyty.
Piździ jak w kieleckim! Nim nasze kończyny rozgrzeją się na tyle by w miarę normalnie funkcjonować minie nam sporo czasu na ich gniecenie, chuchanie i rozmasowywanie. Taka cena pierwszego dnia, gdy niebo nabiera nieco więcej błękitu.
My na Nią z zerkamy zachwytem, Ona na nas i nasze, przecież nikomu do niczego niepotrzebne, „pajęcze zmagania” zupełnie niewzruszenie.
O kolejnym, 50-metrowym wyciągu, biegnącym czarną płytą, można naczytać się wyłącznie samych pozytywnych opinii – nic dziwnego. Wspinaczka w kapitalnej, pionowej, absolutnie litej, doskonale urzeźbionej czarnej płycie to istna poezja przechwytów, do tego ta ekspozycja!
(fot. Paryski)
Trudności (wymagające V) trzymają przez cały wyciąg. Asekuracja wyłącznie z uch skalnych, występujących tu w ogromnych ilościach. Trochę chyba nawet przesadzam z przelotami, bo ładnych kilka metrów przed stanem jestem wystrzelany z ekspresów i wolnych karabinków, muszę więc „szyć” z czego się da. Stanowisko choć półwiszące to bardzo wygodne, klepsydr potrzebnych do jego założenia tyle, że starczyłoby chyba dla trzech zespołów. Marco ma trochę roboty przy sprzątaniu ;)
Czwarty, a nasz trzeci wyciąg to kontynuacja wspinaczki czarną płytą, trudności idą nieco w dół, przyjemność natomiast cały czas na stałym, wysokim poziomie. Kolejne stanowisko zakładamy poniżej ogromnej piarżystej półki.
Jedynkowym terenem przez piarżysko przenosimy stanowisko wyżej. Kolejna długość liny wyprowadza nas do miejsca (około dwie trzecie ściany), z którego możliwy jest trawers w prawo wierzchołkiem Trapezio i zejście z drogi jeśli zmuszeni bylibyśmy do wycofu. Choć niewątpliwie czuć w powietrzu, powoli postępujące pogorszenie pogody decydujemy się wspinać dalej. Jak w takich okolicznościach można by przestać..?
Na lewo od nas obserwujemy włoski team kończący właśnie drogę Michela (III-IV, jedno miejsce IV+), na północno-zachodnim żebrze Torre Intra i Sass.
Następne dwa wyciągi, oferujące nam cały czas doskonałą jakość skały i bardzo przyjemne wspinanie wyprowadzają nas pod żółto-czarną ścianę.
(fot. Paryski)
Tu czeka na nas przedostatni, dziewiąty, wymagający, kluczowy wyciąg. Można go ominąć łatwiejszym, lewym wariantem czwórkowym, ale po co. Z całą pewnością nie po to tutaj przyszliśmy. Najpierw przed nami do pokonania delikatny trawers czwórkową płytą, po niej nieco wyrzucająca przewieszka. Trzeba trochę pokombinować z ustawieniem zwłaszcza, że część chwytów wilgotna.
(fot. Paryski)
Po wydostaniu się ponad przewieszenie, czeka na nas kolejna fantastyczna, czarna płyta, trzymająca trudności piątkowe na całej swej długości. Mimo zaznaczonych na schemacie dwóch haków, znajduję co najmniej cztery. O dołożeniu czegoś swojego na tym odcinku raczej nie ma mowy. Samo wspinanie za to – rewelacja!
(fot. Paryski)
(fot. Paryski)
Docieramy do kazalniczki, gdzie można założyć stanowisko. Znacznie korzystniej jednak przenieść się około 10 metrów w lewo pod przewieszone pęknięcie, którym wiedzie dalsza część drogi. Musimy się śpieszyć, gdyż pogoda gwałtownie się psuje (zgodnie z prognozami…). Deszcz, z kilku stron naraz idzie prosto na nas.
Siłowy odcinek przewieszonego pęknięcia pokonujemy już w delikatnie padającym deszczu. Końcową, kruchą, trójkową rampę już prawie w biegu. Szybko rozszpejamy się i w międzyczasie wrzucamy coś na ząb. Odbieramy też telefon od Andrzeja (Endrju BB) i Mariusza, którzy wspinali się vis-à-vis nas na Filarze Południowym (IV) Sas de Stria. Z nimi już się żegnamy, dranie wybierają południową Chorwację ponad północną Italię :P
Mamy świadomość nieprzyjemnego w kilku miejscach zejścia i zagrażającej nam, coraz bardziej, zlewy, więc nie zwlekając dłużej zaczynamy schodzić. Najpierw wykopczykowaną ścieżką… w górę, następnie poziomo, aż do szerokiego żlebu. Żlebem tym już w dół, gdzie mamy do pokonania dwa krótkie odcinku dwójkowe i jeden trójkowy. Przy tym ostatnim zastanawiamy się przez kilka chwil czy nie zjechać. Na szczęście deszcz ustaje na jakiś czas, na mokro myślę, że byłby (nie)mały problem. Wokoło nieprzerwanie „mrotschnie”.
Żlebem docieramy do drugiego z wojennych szlaków w zboczach masywu Lagazuoi, okupowanego niegdyś przez wojska austriackie – Kaiserjäger. Szlakiem, już bez problemów, do piarżysk. Po drodze trafiamy m.in. na taką obitą na sportowo ścianę.
Piarżyskami przechodzimy u podstawy naszej góry – zachodnia ściana Lagazuoi Piccolo i przebieg naszej Via Maurizio Speciale w całej okazałości jak na dłoni.
Po dojściu na parking, zaczyna intensywniej padać, zachodzimy jeszcze do Forte Tre Sassi, lecz nie decydujemy się na wejście do środka, cena (o ile dobrze pamiętam) 8€ skutecznie nas zniechęca. Zadowalamy się zatem tylko obchodem fortu dookoła.
Kilka chwil później rozpoczyna się regularna zlewa. Nas jednak to już ani niezbyt ziębi ani grzeje. Wieczór spędzamy na przepysznej pizzy w San Cassiano i obgadaniu szczegółów planu na kolejny dzień, zapowiadający się podobnie do dzisiejszego. Do wczesnego popołudnia pogoda w miarę ok, potem coraz gorzej. Z ekipy (w)spinaczy zostaliśmy już tylko w czwórkę, zamiary mamy jasne – wycisnąć z warunków jakie mamy do dyspozycji, ile tylko jesteśmy w stanie.
*Droga z polecenia Nuctei ;)
*****
c.d.n.
Więcej zdjęć w galerii: Dolomity