Zgodnie z powziętymi zamiarami, z uwagi na prognozy mówiące o korzystnej pogodzie, jednak tylko do wczesnych godzin popołudniowych, ruszamy w kierunku poznanych nam dwa dni wcześniej, nieco bliżej, Pięciu Wież.
Najwyższym szczytem grupy Cinque Torri jest Torre Grande, wznoszący się na wysokość 2361 m. Turnia podzielona jest na trzy wierzchołki: Cima Sud, Cima Nord i Cima Ovest. Pozostałe cztery wieże to: Seconda Torre (składająca się z: Torre Lusy, Torre del Barancio i Torre Romana), Terza Torre lub Torre Latina (składająca się z: Torre Alta i Torre Bassa) oraz Quinta Torre lub Torre Inglese.
Rejon ma charakter raczej skałkowy, umożliwia jednak ciekawe wspinanie w różnych formacjach, w szerokim zakresie trudności. Znajdziemy tu drogi krótkie – po kilkanaście metrów – jak i dłuższe: do 150 metrów. Mimo, że część naszej ekipy wolałaby się zmierzyć z czymś większym, poważniejszym, tym razem trzeba brać co dają. Na warunki jakie mamy do dyspozycji, Cinque Torri nadają się idealnie. Wystarczy wstać na tyle wcześnie żeby zdążyć przed zamknięciem drogi do Rifugio Cinque Torri (zamykana jest w godzinach 9:30 – 15:30), a błyskawiczne podejście ze schroniska zajmuje 10-15 minut w zależności od wybranych celów.
Priorytety na dzień dzisiejszy każdy z nas ma upatrzone już wcześniej. Malwina z Ulą wybierają się na pobliskie Averau. Mariusz z Andrzejem i Bartkiem zaczynają od Wiewiórek, czyli Zacięcia Północnego IV+ na Torre Romana. Mariusz z Pawłem wybierają Armidę VI na zachodnim wierzchołku Torre Grande. Z kolei nasza czwórka (Kasia, Dominik, Marco i ja) mierzymy w najwyższy, południowy wierzchołek Torre Grande, Cima Sud. Z tą jednak różnicą, iż Paryscy celują w Direttę Dimai VI+, natomiast nas interesuje Via Miriam V. Obie te linie należą do najdłuższych na Cinque Torri. W zależności od wariantu, łączy je pierwszy, bądź też dwa pierwsze wyciągi. Droga startuje na lewo od charakterystycznej krawędzi. Paryski na pierwszym, wspólnym, trochę wyślizganym w jednym miejscu (zalecana magnezja) wyciągu.
Faktycznie, początkowe trudności, w zależności od schematu oscylujące wokół V lub V+, sprawiają – z powodu swego wyślizgania – trochę problemów, ale od czego nasze doświadczenia na jurajskim mydle? Przecież tutaj aż tak ślisko nie jest ;) Na drugim wyciągu rozstajemy się z Paryskimi, ich droga wiedzie teraz z lekkim odchyleniem w prawo do góry. Kasia na efektownej płycie.
W naszym zespole również zmiana na prowadzeniu, Marco rozpoczyna trawers w lewo, początkowo pod wyraźnym choć niewielkim przewieszeniem.
Wstępnie, w miarę możliwości zamierzaliśmy połączyć tych kilka krótkich wyciągów biegnących trawersem, jednak przesztywnienia liny oraz niepewne stanowiska odwiodły nas od tych zamiarów. O upływającym czasie nieustannie przypominają nam ciemne chmury spowijające coraz więcej przestrzeni wokół nas. Nie zmienia to jednak faktu, że widoki z południowej ściany mamy fantastyczne. Największe wrażenie robią na nas Croda da Lago oraz Lastoni di Formin.
Jednak przede wszystkim skupiamy się na wspinaniu. Przed nami efektowna, odstrzelona, żółta płyta wyprowadzająca pod wielki dach.
O atrakcyjności tego miejsca niech świadczy chociażby fakt, że na okładce, blisko 500-stronicowego przewodnika brytyjskiego wydawnictwa Rockfax, The Dolomites – Rock Climbs and Via Ferrata, wydanego w sierpniu 2014 roku, znalazła się fotografia właśnie stąd.
(fot. James Rushforth – The Dolomites, Rock Climbs and Via Ferrata)
Pod wielkim dachem idziemy nieco wyżej niż pani ze zdjęcia, wydaje nam się zgodnie, że obrała sobie trudniejszy wariant, jej mina mówi sama za siebie ;) W poziomej rysie znajdującej się pod samym dachem same klamy. W ten oto sposób docieram do Marco.
(fot. Marco)
Przejmuję brzęczące zabawki i wracam na prowadzenie. Delikatne odbicie, lewo-skosem w górę wyprowadza mnie pod duże, otwarte, blisko trzydziestu metrowe zacięcie, drugi kluczowy fragment drogi.
(fot. Marco)
W zacięciu czeka mnie mega przyjemne, piątkowe wspinanie, to niezaprzeczalnie jedna z moich ulubionych formacji. Na końcu zacięcia znajduję stan. Kolejne dwa kominki, dwie rampy i znajduję się na przedostatnim stanowisku drogi. Po kilku chwilach Marco dociera do mnie. Trudności niewygórowane, ale ekspozycja jest!
Ostatnią, łatwą już, długość liny prowadzi Marco. Najpierw rampą, potem łatwym żlebikiem docieramy na południowy wierzchołek Torre Grande.
(fot. Marco)
Tuż obok nas dostrzegamy naszych przyjaciół z Diretty Dimai, którzy kończą właśnie swój ostatni wyciąg. Z kolei, na zachodnim wierzchołku Torre Grande dostrzegam Mariusza z Pawłem po ukończeniu ichniejszej drogi – Armidy.
Niestety masywu Tofan podczas szczytowania nie jest nam dane podziwiać, cały zupełnie schowany za chmurami. Całkiem przyjemnie, nim również zniknie za chmurami, prezentuje się za to Cortina d’Ampezzo.
System jednak kompletnie rozwala długa i postrzępiona grań Croda da Lago oraz wyrastająca pomiędzy Croda da Lago i Passo Giau, niesamowita ściana Lastoni di Formin!
Czekamy na Paryskich, dzielimy się wrażeniami z dróg i odpalamy samowyzwalacz, no bo przecież bez wspólnej foty szczytowej ani rusz. W kupie siła!
Połączone moce KW Bielsko-Biała & TSG Młóckarnia ;)
Po kilku chwilach sjesty na szczycie jednomyślnie stwierdzamy: pora stąd zjeżdżać – dosłownie. Odnajdujemy (tu z pomocą przychodzi nam jakiś zespół włoski, kończący wcześniej wejście drogą normalną i szykujący się własnie do zjazdu) łańcuch zjazdowy i jedziemy. Pierwszy zjazd krótki ~ 15 metrowy.
Po nim kilka metrów zejścia i zjazd nr 2. Zjeżdżam pierwszy, Włosi zjeżdżający przed nami kończą zjazd na półce po jakichś 10, może 15 metrach i uciekają drogą normalną, labiryntem wielkich zaklinowanych bloków skalnych. Postanawiam zrobić inaczej ;) Klaruję linę i zrzucam w czeluść wielkiego komina z lewej strony półki na której stoję. Liny spokojnie starcza do podstawy, nawet zostaje kilka metrów ;) Przed nami fantastyczny powietrzny zjazd, wewnątrz charakterystycznego, wielkiego pęknięcia w Torre Grande.
Mamy trochę obaw co do bezproblemowego ściągnięcia liny, ale obywa się bez przygód. Przed nami kolejny, krótki zjazd przez kilkumetrowy uskok i ostatni już do podstawy ściany.
Kontaktujemy się z resztą ekipy i umawiamy naprzeciwko zachodniego wierzchołka Torre Grande. Stąd możemy przez jakiś czas obserwować i dopingować Andrzeja (EndrjuBB) w trudnościach na Armidzie, na którą wybrali się z Jurasem po urobieniu Wiewiórek.
My również myślimy o drugiej drodze tego dnia, niestety niebo zaciąga się chmurami a kilkunastominutowy deszcz przegania nas pod schronisko. Po tychże kilkunastu minutach… rozpogadza się na nowo. W stałym, czteroosobowym składzie, ku zaskoczeniu reszty towarzystwa postanawiamy – poczekamy trochę, żeby obeschło i wracamy się wspinać. Paryscy są zdecydowani wykorzystać swój nowy przewodnik po sportowych drogach i znaleźć coś krótkiego. Mnie natomiast, w jakiś dziwny, magnetyczny sposób przyciąga Olga, droga biegnąca przepięknym, 60-metrowym zacięciem.
Stoimy już z Marco przy stanowisku pod samym zacięciem, przyodziani w stosowne wdzianka, oszpejeni. Jestem gotowy do prowadzenia, ostatnie rozejrzenie się wokół, ostatnie spojrzenie na zegarek. Otaczają nas ponownie coraz ciemniejsze chmury, mamy godzinę 17:05. Nie ukrywam, że magnetyzm zacięcia Olgi ma na mnie ogromny wpływ. Rozsądek podpowiada jednak jednoznacznie: w tej chwili to nie jest dobry pomysł – z bólem serca wycofujemy się.
Wrzucamy szpej do plecaków i trochę zrezygnowani, aczkolwiek ze świadomością dobrej decyzji schodzimy. Za jednym z zakrętów spotykamy się z Paryskimi, którzy również postanowili odpuścić. Powoli zmierzamy w kierunku samochodu, mijając po drodze pozostałości po przebiegającym, przez Pięć Wież, podczas Pierwszej Wojny Światowej, drugim froncie włoskim. Na terenie przylegającym do górnej stacji wyciągu krzesełkowego, utworzone zostało Muzeum Pięciu Wież.
W drodze do samochodu, mimo coraz mroczniejszych okoliczności, a może właśnie dzięki nim, jesteśmy świadkami zachwycających widoków.
Torre Inglese i Tofana di Rozes, skrywająca się w czapce chmur, odsłaniająca nam jedynie swoje atrakcyjne wspinaczkowo filary
grań Croda da Lago & uskok Lastoni di Formin
wspaniała piramidalna sylwetka Antelao pod czarną czapą
Niespełna pół godziny od wycofu spod Olgi rozpoczyna się regularna zlewa. Pada cały wieczór, noc i poranek. Wykorzystujemy ten fakt na kolejny huczny wieczór integracyjny.
Następny dzień w zasadzie stracony. Robimy sobie małą wycieczkę do San Cassiano a potem wybieramy się na rekonesans w jeden z największych rejonów sportowych w Dolomitach, Sass Dlacia, oddalony od naszego campingu 10-15 minut. Niestety tego dnia znajdujemy ledwie dwie suche drogi (6b i 6c) i to na najmniejszym kamieniu w Sektorze F. Paryscy i Juras wbijają na pierwszą z nich.
Mnie obezwładnia jakaś totalna słabość, niemoc. Nie marzę o niczym innym jak tylko o położeniu się – odpuszczam i wracamy na camping. Tym razem, z nadziejami na znacznie lepsze jutro, kładziemy się spać wcześniej. Prognozy są znów korzystniejsze, bez szału ale na tyle by móc konkretniej podziałać.
*****
c.d.n.
Więcej zdjęć w galerii: Dolomity
Gratuluję fajnego wspinu, chociaż pogoda nie do końca wytrzymała. To pęknięcie ze zjazdu, to to widoczne na tym zdjęciu?: https://farm6.staticflickr.com/5667/20865266028_b8bbea9b98_c.jpg
Ta grań Croda da Lago rzeczywiście wygląda rewelacyjnie.
Tak, to dokładnie to pęknięcie, w środku jest ogromne. Można się poczuć jak podczas zjazdu wewnątrz jaskini ;)
Nie znalazłem żadnych info o przejściu całej grani Croda da Lago, ale to Dolomity na pewno było robione wcześniej. Tak czy inaczej niezłe wyzwanie mogłoby być.