WSPINANIE

Viva Italia! Part 7 – Dolomity

wrz 4, 2016 | Posted by in WŁOCHY - GÓRY, WŁOCHY - WSPINANIE | 3

Opisywaną w tym miejscu, włoską przygodę #summertrip #vivaitalia 2016 rozpoczęliśmy w górach, w masywie Mont Blanc. Jeśli śledziliście nasze wcześniejsze wpisy, nie mogliście przeoczyć pierwszej części opowieści z przepięknego Triolet Cirque w  doli­nie Val Fer­ret. Również w górach będzie miał miejsce ostatni epizod naszej relacji z podróży. Tym razem będą to Dolomity. Zapraszamy!

Jako, że zarówno Martyna jak i ja mieliśmy już sposobność wspinać się w Dolomitach bliżej okolicy Cortiny d’Ampezzo, tym razem postanowiliśmy odwiedzić, nieznaną nam dolinę Val Gardeny. I właśnie w chwili dotarcia na Pas­so Gar­de­na, zakończyliśmy poprzednią część relacji. Widok na przełęczy zastaliśmy mniej więcej taki:

 

Nieopodal przełęczy, na jednym z zakrętów przy drodze nr-243 prowadzącej z Passo Gardena do Corvary natrafiamy na oznakowany parking publiczny. Miejsce doskonale nadające się na "nie do końca zaplanowany" nocleg. Przynajmniej w moim mniemaniu, bowiem Martyna wolałaby chyba nieco wyższy standard ;-) Wybór mamy jednak znikomy, żeby nie powiedzieć - żaden, zajeżdżamy więc. Część wieczoru spędzamy w samochodzie sącząc piwko i analizując topo drogi, którą mamy w planach nazajutrz. Namiot rozbijamy, w pierwszych strugach deszczu, już po zapadnięciu zmroku. Wieczorne rozmowy momentami schodzą na różne, mniej lub bardziej abstrakcyjne tematy. Weźmy choć ten: naszą ogromną ciekawość wzbudził, intrygujący, bliżej niezidentyfikowany obiekt, wiszący nad nami, wzięty przez nas za "balon". Byliśmy pełni troski i współczucia, dla domniemanego pilota balonu zawieszonego nad nami przez cały wieczór i noc. Jakież było nasze zdziwienie z rana, kiedy okazało się że nasz niezidentyfikowany obiekt nie był żadnym balonem, tylko jedną z kul systemu ostrzegawczego montowanych na kablach energetycznych :-D

Nie tylko wyimaginowany pilot przeżywał dramatyczne chwile podczas ulewnej nocy. Dla mnie była ona również niełatwa. Gdy Martyna sobie smacznie spała, mnie przez pół nocy męczyły dziwne sny i wizje, zalewającej nas z okolicznych zboczy wody. Wrrr, makabra jakaś. Na szczęście po każdej nocy nastaje dzień.

Mimo pogodnego poranka, ze względu na nocne, obfite opady oraz niepewną prognozę pogody na popołudnie, zapowiadającą kolejne opady, postanawiamy zmienić cel i zrezygnować z zaplanowanej przez nas, poprzedniego wieczoru, długiej drogi. Nie odpuszczamy jednak zupełnie wspinania, szukamy jednak czegoś krótszego i w miarę blisko. Wybór pada na Via Giulie na Tor­re Orien­ta­le del­le Meisu­les dala Biesces, jednej z wież Selli. Droga biegnie po zachodniej, łagodniejszej stronie wieży, w pobliżu krawędzi oddzielającej ją od północnej ściany. Niewygórowane trudności i krótkie (~20min) podejście, czynią ją atrakcyjnym celem w ten niepewny dzień.

Podjeżdżamy w okolice Tor­re Orien­ta­le del­le Meisu­les dala Bie­sces, lokalizujemy cel i... no cóż, chyba trochę inaczej sobie to wyobrażaliśmy. Ściana, którą biegnie nasza droga nie robi zbyt wielkiego wrażenia.

Tak, to właśnie ten parch za kantem północnej ściany, po jego prawej stronie. Nie będzie to najpiękniejsza wspinaczka naszego życia. Pocieszamy się, rozpościerającą się za nami, wspaniałą panoramą na strzelistą część masywu Puez. Patrząc od lewej widzimy cały skalny grzbiet Pizes de Cier z najwyższym Grande Cir ⟨2592 m n.p.m.⟩, aż do Col Toronn i Sass da Ciampac po prawej.


Zamieniamy jeszcze parę słów z włoską parą, która parkuje obok nas. Wybierają się na tę samą turnię co my, ale z krótkiej rozmowy wynika, że nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Nie tracąc więcej czasu, bezbłędnie odnajdujemy wyraźną ścieżkę podejściową i po mniej więcej dwudziestu minutach stajemy pod wybraną przez nas drogą. Startujemy z dużych głazów na prawo od krawędzi. Pierwsze cztery wyciągi można scharakteryzować krótko: to wspinanie w połogich, jeszcze nie do końca doczyszczonych (zgodnie z przewodnikiem) i w dużej mierze zalanych płytach, poprzetykanych często trawiastymi odcinkami. Szału nie ma. Co na plus w takim razie? Towarzyszące nam wokół widoki :-)


Docieramy do czarnych płyt, poniżej których trawersujemy w prawo obniżając się kilka metrów. Tak docieramy do sporego komina, którym ruszamy w górę. Po pokonaniu komina, przez kolejną małą płytkę osiągamy... następny komin. Trzymając się prawej strony krawędzi dochodzimy do kolejnego stanowiska. Dalej przed nami do pokonania już tylko żółta ściana, po której przez łatwe skały wydostajemy się na "łąki szczytowe" naszej turni. Jakkolwiek by to brzmiało ;-)

Może sama wspinaczka Via Giulią nie była zbyt efektowna, można nawet bez ceregieli powiedzieć, że droga okazała się mało ciekawym parchem, którego polecać raczej nie będziemy, ale panorama stąd na Val Gardene i masyw Puez jest obłędna! Urządzamy sobie więc dłuższy popas połączony z sesją zdjęciową. Rozmowa schodzi nam na takie pierwsze, mocno emocjonalne podsumowanie naszego tripu, trzy tygodnie bowiem powoli dobiegają końca. Jakżeż różnorodne dni to były. I tak sobie siedzimy i gadamy ;-) Jest pięknie.


Zejście z partii szczytowych wiedzie z początku trawiastym grzbietem na północ w stronę imponującej turni Grande Campanile del Murfrëit. Następnie wyraźną ścieżką, wzdłuż poziomej półki i przez mało przyjazny rumosz skalny, do wodospadu Murfrëit.

Przy wodospadzie skręcamy w lewo i w ciągu kilku kolejnych minut schodzimy piargami pod ścianę Tor­re Orien­ta­le del­le Meisu­les dala Bie­sces. Kilka chwil wcześniej obserwowaliśmy poczynania, spotkanego na parkingu, włoskiego zespołu na drodze Holzer, biegnącej skrajem wschodniej ściany turni. W związku z dobrym czasem i zdecydowanie przystępną pogodą (wbrew prognozom!) postanawiamy że i my spróbujemy. Martyna zostaje pod ścianą, ja tymczasem zbiegam w dół do samochodu po schemat Holzera ;-)

Droga startuje na lewo od żółtego pęknięcia, dzielącego wschodnią ścianę na dwie części. Po prawej mamy gładki i przewieszony teren (biegnie tu jakaś harda modernistyczna linia), natomiast po lewej nasza, bardziej przystępna część. Crux drogi znajduje się na pierwszym wyciągu. Po pierwszych metrach wspinaczki na lewo od wyraźnej płetwy docieram w kluczowe miejsce. Wbrew topo i radom Martyny, zamiast mokrym zacięciem wprost do góry, próbuję je ominąć gładką płytą po lewej. Nic z tego. Pozostaje pójść po rozum do głowy - wracam i idę już tak jak należy. Dalej już bezproblemowo, poza faktem, że nie znajduję pierwszego stanowiska i łączę dwa wyciągi w jeden, co komplikuje nam trochę komunikację. Na dwie kolejne długości liny zamieniamy się na prowadzeniu. Martyna przed wejściem w płytową formację na trzecim wyciągu.

Przed ostatnim, piątym wyciągiem ponownie się zamieniamy. Według przewodnika to najładniejszy fragment drogi. Trudno się z tym nie zgodzić. Wspinaczka drobną, odstrzeloną płetwą filara, zamykającego drogę, którym ponownie osiągamy "łąki szczytowe" sprawia mnóstwo przyjemności :-) Tym razem postanawiamy się już nie rozsiadać, tylko od razu schodzić do wodospadu, pogoda bowiem powoli się psuje.

Natomiast zatrzymujemy się przy wodospadzie, na... ablucje ;-) Zimna, orzeźwiająca woda ze źródeł Mur­frëitu dodaje nam nowych sił. Mamy jeszcze sporo trochę czasu do zachodu słońca, więc zamiast kisić się na parkingu, namierzamy atrakcyjną miejscówkę w krzaczorach nieopodal samochodu. Tam oddajemy się gotowaniu oraz przerysowywaniu dróg z przewodnika ;-) Po tych przyjemnościach, wraz z zapadającym powoli zmrokiem, możemy śmiało wracać do samochodu i na nasz parking.

Noc i w tym przypadki nie upływa nam bez emocji. Niby żadnego zalewającego nas deszczu ani pilotów balonów tym razem nie stwierdzamy, mamy natomiast nieproszonego gościa w postaci grubego pająka w śpiworze Martyny. Rozbudzony nagle, zamiast ją ratować z opresji, rozpinając zacinający się zamek śpiwora i pozbyć się pająka  - przytulam ją w śpiworze z pająkiem :-D Koniec końców delikwenta się jednak pozbywamy i możemy spać dalej. Poranek wita nas rześko i pogodnie. Zapowiada się piękny dzień!

Opuszczamy dziś grupę Selli, zwijamy się więc dość wcześnie. Ostatnie dwa dni, rezerwujemy sobie na jeden z najmniejszych i zarazem najbardziej malowniczych masywów w Dolomitach. Na prawdziwą "dolomitową perełkę" - jak pisze w swoim internetowym przewodniku wdolomitach.pl Wiesław Nikiel. Przed nami - i teraz również Wami - mały, wertykalny rekonesans w grupie Sassolungo.

Nazwa grupy Sassolungo, w dosłownym tłumaczeniu, pochodzi od „Długiego Kamienia”, najwyższego z wierzchołków masywu, przypominającego wyglądem potężny głaz. Jego budowa kształtem można porównać do wielkiej, ostrej podkowy ułożonej przez sześć głównych szczytów: Sassolungo, Punta delle Cinque Dita, Punta Grohmann, Torre Innerkofler, Il Dente i Sassopiatto. Najbliższym sąsiadem masywu jest Sella, z której przybywamy, a od której oddziela go jedynie przełęcz Passo Sella.

Mijamy wspomnianą przełęcz oraz budynki kolejki linowej i po paruset metrach znajdujemy dogodną zatoczkę z kilkoma wolnymi miejscami. Bez zastanowienia zatrzymujemy się. Ostatnie przepakowania i kierujemy się w stronę kolejki, którą mamy zamiar dostać się na przełęcz Forcella Sassolungo. Kolejka pokonuje 500 m różnicy wysokości, w ten sposób możemy zaoszczędzić trochę czasu i pominąć podejście nieprzyjemnym i nieatrakcyjnym żlebem. Wagoniki kolejki to klasyczne i często spotykane w Dolomitach małe i ciasne kubełki na maksymalnie dwie osoby. Obsługa musiała się trochę wysilić by upchnąć nas dwoje ze sporymi plecakami do wagonika "w locie" ;-)

Wysiadamy na górnej stacji, zlokalizowanej przy samym Rifugio Toni Demetz, położonym na wysokości 2685 m n.p.m. Pierwszą rzeczą jaką robimy, jest wejście do schroniska. Pomni różnych doświadczeń z wcześniejszych wyjazdów, nocleg zaklepaliśmy sobie poprzedniego dnia. Warto dodać, że schronisko jest z gatunku tych luksusowych z puszystą pościelą nawet w pokoju wieloosobowym. Dostępny jest również gorący prysznic na żetony (3€/żeton) ;-) Zrzucamy bety w pokoju wieloosobowym i wychodzimy przed schronisko. Pogoda tego dnia rozpieszcza. Powoli nasz wzrok zwracamy w kierunku naszego dzisiejszego celu - Spigolo del Pollice na Il Pollice delle Cinque Dita. Przeglądając przewodnik Bernardiego w trakcie paru poprzednich wieczorów, od razu wpadł nam w oko okazały północny filar „Kciuka pięciopalczastego szczytu”, określany przez autora najpiękniejszym filarem w Val Gardenie.

Przy schronisku znajduje się tablica z wyrysowanymi drogami wspinaczkowymi obejmującymi ściany szczytów Pun­ta del­le Cinque Dita i Sas­so­lun­go, pomiędzy którymi się znajdujemy. Wersje online tablicy można znaleźć na internetowej stronie schroniska.

Pod naszą drogą szykują się dwa zespoły. Zajmujemy miejsce na końcu stawki i nie śpiesząc się - bo i po co - przystrajamy się w zabawki. Gdy przychodzi nasza kolej, startujemy dokładnie jak pokazuje schemat - płytą, na lewo od wyraźnych czarnych cieków. Na komfortowej półce mamy pierwsze stanowisko. W tym miejscu rozwiązujemy się i trawersujemy szeroką rampą około 100 metrów łatwym terenem, w kierunku wyraźnej szczerby na lewo od charakterystycznej turniczki. Żeby nie deptać zbytnio pięt zespołowi przed nami, mamy sporo czasu na delektowanie się otoczeniem. Mimo, że z rampy widok jest trochę ograniczony, znajdująca się vis-à-vis, ściana Spallone del Sassolungo wraz z szeregiem turniczek i pipantów robi spore wrażenie.

Z kazalniczki na przełączce zaczyna się nasz właściwy filar. Tu musimy odczekać swoje, ale tak po prawdzie nigdzie się nam nie śpieszy dziś, więc bez niepotrzebnej napinki. Relaksik :-) Gdy towarzysze naszej wspinaczki trochę się oddalają Martyna żwawo rusza kantem w górę.

Z wolna otwiera się przed nami coraz szersza perspektywa. Wzrok przykuwają, wciśnięte pomiędzy Cique Dita oraz Sassolungo, wieże Selli, Sass Pordoi czy górujący w oddali Piz Boe. A w dole, na wysokiej skalistej przełęczy, w samym sercu Sassolungo - Rifugio Toni Demetz. Dostrzegamy również chyba, cel naszego kolejnego dnia na ścianie naprzeciwko, ale na razie o tym ciiiiii ;-)

Droga jest ewidentna, a wspinaczka kantem o doskonałej jakości skały, to czysta przyjemność. Co najważniejsze - najlepsze wciąż przed nami! :-) Zespoły, wspinające się powyżej nas, powoli oddalają się na tyle, że możemy ruszać dalej. Pora na czwarty wyciąg (nie licząc rampy), na lewo od naszego ostrza - ciekawa, cienka jak żyletka, odstrzelona płyta.

Wspinanie filarem jest niesamowite i nadzwyczaj powietrzne. Szósty wyciąg, z którego można znaleźć w internecie sporo zdjęć, prowadzi ściśle ostrzem filara w ogromnej ekspozycji, mimo niewygórowanych trudności (za III) - jest spektakularny!



KLASYK!

Delektujemy się.

Do końca drogi zostały nam dwie długości liny (w tym kluczowy, przedostatni wyciąg za IV). Dzielimy się ostatnimi prowadzeniami dzisiejszego dnia po równo. Najpierw Martyna na szpicy.

Prowadzenie ostatniego wyciągu przypada mi. Końcówka wiedzie już łatwym terenem, który sprzyja robieniu zdjęć. No więc ten tego - nie oszczędzamy się ;-)


Pokonujemy finalny, poziomy odcinek delikatną grańką i stajemy na szczycie Kciuka Pięciopalczastego Szczytu! :-) To moja ósma droga w Dolomitach. Pokuszę się o stwierdzenie, że - biorąc pod uwagę otoczenie, urodę filara czy chociażby jakość skały - jedna z najładniejszych. Zresztą Martynie też bardzo przypadła do gustu - można więc powiedzieć, że zdecydowanie polecamy. Tym bardziej, że trudności dla każdego.

Na szczycie spędzamy kilka chwil. Roztacza się stąd bardzo ładny widok na masyw Marmolady. Nie mniej urokliwie prezentuje się również malutka Col Rodella.

Czas najwyższy się zbierać. Przed nami droga zejściowa poprowadzona zjazdami, a to często dodatkowe emocje. Pierwszym, blisko sześćdziesięciometrowym, zjazdem docieramy na przełęcz Forcella del Pollice. Dalej zejście prowadzi wejściową via normalle na Punta della Cinque Dita. Tu mamy trochę *problemów  z rozkminieniem "którędy dalej". Na schemacie drogi normalnej wygląda to mniej więcej tak, że gdzieś tutaj powinniśmy wtrawersować w ścianę po prawej. Nic tu jednak nie pasuje do tego opisu. Powoli sytuacja staje się odrobinę nerwowa. Miotamy się w tę i z powrotem ze schematem, zwracając na siebie uwagę jednego z kilku wspinaczy wracających z Pięciopalczastego Szczytu. Od niego dowiadujemy się, że wtrawersować należy w ścianę po lewej, a nie po prawej. To zmienia postać rzeczy. Trawers wiedzie mało przyjemnym terenem trójkowym, mocno eksponowanym. Jest tutaj parę stałych punktów, postanawiamy się przyasekurować na tym krótkim odcinku. W ten sposób docieramy do kolejnego stanowiska zjazdowego, którym zjeżdżamy do połogich płyt. Nimi schodzimy niespełna 100 metrów do kolejnego punktu. Stąd czekają nas ostatnie dwa zjazdy ścianą, dominującą nad schroniskiem Tony Demetz.

Zrzucamy zabawki w schronisku, wracamy na "Arenę" i oddajemy się przyrządzaniu obiadu. Nasz nocleg w wersji ekonomicznej (17€/os/noc z Alpenverein) nie obejmuje oczywiście posiłków. Ale co tam, liofy jak zawsze smakują obłędnie ;-) Wokół panuje niezwykły spokój, mamy jednak towarzystwo.

Wieczorem, nim zapadnie zmrok ponownie wychodzimy z rifugio, by móc podziwiać, z jednej strony, usiany liniami wspinaczkowymi, wspaniały amfiteatr skalnych turni Sassolungo, z drugiej masywy Selli, Marmolady i Civetty.


To nasz ostatni wieczór we Włoszech. Schroniskowym browarkiem w liczbie dwóch sztuk opijamy te fantastyczne, włoskie trzy tygodnie. Ależ ten czas zleciał! Ależ się przez ten czas wydarzyło, różnych miejsc odwiedziło. Pozostał nam już tylko ostatni akcent przed powrotem.

Wstajemy wcześnie. Chcemy spokojnie zjeść śniadanie i jako pierwsi wbić się w drogę. "Arena", jako plenerowy punkt śniadaniowy, plasuje się w absolutnym czubie, jeśli brać pod uwagę aspekty estetyczne. Nie wiadomo czy patrzeć do miski z kaszką, w kierunku Marmolady i Civetty w oddali, a może na naszą wczorajszą linię Filarem Północnym ;-)


Droga, którą wybraliśmy na pożegnanie z Dolomitami znajduje się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Może trudno w to uwierzyć, ale podejście ze schroniska zajmuje zaledwie... 45 sekund ;-) W zasadzie są to, spięte w logiczną całość, dwie drogi Giuani da ImanSpigolo Sud na dwie turniczki Sassolungo: Cobre i Guglie Cristine. Linia posiada gotowe stanowiska i jest całkowicie ubezpieczona przez samego Mauro Bernardiego. W przewodniku co prawda jest podane, że wystarczy mieć ze sobą tylko 6 ekspresów, na wszelki wypadek zabieramy jednak parę kostek i friendów.

Ruszamy tak jak sobie zaplanowaliśmy - pierwsi. Pierwszy spit, choć dostrzegalny z ziemi, jest dość wysoko. Zgrabiałe z zimna dłonie powodują, że czuję się niezbyt pewnie w czwórkowym terenie. Na szczęście jakość skały na tym odcinku jest idealna. Przekraczam szczelinę pomiędzy ścianką startową a właściwą turnią i po kilku metrach osiągam wygodne stanowisko. Ze stanu dobrze widoczny jest już charakterystyczny element drogi - czarna rura przecinająca ścianę, którą doprowadzana jest woda do schronu. Z tego miejsca odbijamy w lewo do czwórkowego kominka, którym wydostajemy się na ukośną rampę. Pokonujemy ściankę z trzema spitami i po lewej stronie znajdujemy drugi stan. Tym samym kolejny wyciąg za nami.

Trzeci, króciutki wyciąg zaczyna się trawersem, którym wydostajemy się za kancik. Wspinając się jego lewą stroną, po kilkunastu metrach, lokalizujemy kolejne stanowisko. Idziemy jak przecinaki, powiększając dystans między nami a zespołami, które wystartowały po nas.

Czwarta długość liny wyprowadza nas na szczyt turniczki Cobra, tym samym pierwsza część drogi, Giu­ani da Iman za nami. Z wierzchołka robimy 15-metrowy zjazd na dno wąskiego wąwozu. Nieco wyżej, już po stronie drugiej z turniczek - Guglii Cri­sti­ny, zainstalowana jest stalowa lina. Dopiero później dostrzegliśmy, że wszystkie zespoły zjeżdżają właśnie do niej, zamiast do wąwozu, znacznie przyśpieszając w ten sposób pokonanie tego miejsca. No, cóż w naszym zespole czystość stylu przede wszystkim ;-)

Ostatnimi dwoma wyciągami z wąwozu ponownie dzielimy się po równo. Pierwszy biorę ja. Ewidentnym filarem dochodzę pod przewieszkę, gdzie znajduję przedostatni stan. Po kilku chwilach moja partnerka dociera do mnie i zamieniamy się zabawkami. Kluczowy wyciąg ma przyjemność prowadzić Martyna. Omija przewieszenie lewą stronę, następnie napiera ścianką prosto w górę, by w kluczowym miejscu przewinąć się w prawo za kancik. W trudnościach (za V-, choć można odnieść wrażenie, że raczej więcej) brakuje spita, jest więc emocjonująco. Z góry docierają do mnie najpierw ciche głosy zwątpienia mojej towarzyszki, a po chwili Jej pokrzykiwania samo dopingujące: "Martyna jesteś silna! Jesteś mocna! Jesteś zajebista! Dajesz!” :-D :-D :-D Po czym, najpierw dostrzegam spadające w dół, niezidentyfikowane bliżej, białe "coś", które potem okaże się puchem z Jej kurtki ;-) a następnie okrzyk radości Martyny szczytującej na Giglii Cristinie! :-)

Co mi pozostaje? Dołączyć do Niej oczywiście! Na szczycie nie zabawiamy zbyt długo, po pierwsze - chcemy opuścić turnię nim zaczną się tu kłębić kolejne zespoły, po drugie - czeka nas jeszcze dziś daleka droga powrotna. Analizujemy przez chwilę nasz wczorajszy filar doskonale widoczny naprzeciwko nas, wpisujemy się do książki szczytowej i rozpoczynamy zejście.


Droga w dół wiedzie czterema zjazdami. Co istotne, nie zjeżdżamy linią drogi, tylko na południowo-zachodnią stronę. Pierwszy zjazd na 25 metrów do ukrytego pod niewielkim daszkiem stanowiska. Drugi do stalówki, z której trawersujemy na wysokości turni Cobra, w kierunku zachodnim, kilka metrów do kolejnego stanu. Stąd już tylko dwa zjazdy i jesteśmy od ścianą. Tym razem poszło nam bardzo sprawnie.

Na pożegnanie z Tonym Demetzem, a w zasadzie z jego najstarszym synem Enrico Demetzem i jego rodziną, którzy aktualnie prowadzą schronisko, zamawiamy przepyszny strudel z sosem waniliowym za całe 2€/szt. Nasza wizyta w Sassolungo dobiega w ten sposób końca. Pakujemy się do wagonika kolejki i zjeżdżamy.

Uwalamy się na łące przy zatoczce z samochodem i z pozostałych zapasów przyrządzamy ostatni obiad na włoskiej ziemi. W międzyczasie łypiemy to na prawo - na Sella Towers, to na lewo - na "Długi Kamień", gdzie jeszcze przed paroma chwilami się wspinaliśmy, bądź po prostu - na panoramę masywów Odle oraz Puez przed nami.



Na tym kończymy opowieść. Dobiegł koniec naszego trzytygodniowego, pełnego doświadczeń i wrażeń tripu. Wracamy do domu. Ostatnim punkcikiem na mapie jest pit-stop na nocleg, na campingu KNAUS pod Norymbergą. Nasz licznik zatrzymał się 4411 przejechanych kilometrach. To były przepięknie spędzone dni! Dzięki za uwagę! 

*****
KONIEC

* Jak się okazało już po naszym powrocie, nie tylko my mieliśmy kłopoty orientacyjne w trakcie drogi zejściowej. Nasi znajomi, wspinający się Filarem Północnym nieco ponad miesiąc wcześniej, również mieli tutaj trochę problemów. W ramach uzupełnienia relacji, zainteresowanych odsyłam na stronkę footsteps do wpisu Olgi.

Nieco więcej zdjęć znajdziecie w galerii: Viva Italia / Part 7. Jeśli podobała się Wam ta relacja, dajcie nam o tym znać, lajkujac ją na FB, komentując lub udostępniając - dzięki temu będzie miała szansę dotrzeć do większej liczby osób. Jeżeli chcecie być na bieżąco z tym co się u nas dzieje, po więcej informacji, zdjęć, inspiracji czy ciekawostek z naszych tripów wspinaczkowo-podróżniczych zapraszamy na nasz profil na FacebookuInstagramie - do zobaczenia!

Informacje praktyczne

Noclegi

Topo / Przewodniki wspinaczkowe

Przewodniki turystyczne / mapy

Inne info