Batyżowiecka Nocturna

Droga Kutty na Batyżowieckim Szczycie, wytyczona przez F.Kutta i 0.Rada, w sierpniu 1956 roku, uchodzi za perełkę tatrzańską w swojej klasie. Wspinaczka pięknymi, litymi płytami i zacięciami, do tego południowa wystawa – to wszystko sprawia, że wrażenia z drogi zapadają na długo w pamięć. Bardzo dobre prognozy na pierwszy październikowy weekend, spowodowały, że właśnie tę drogę obieramy sobie za – być może – ostatni tatrzański cel tego sezonu letniego.

Z chłopakami z Młóckarnia Team umawiamy się na wyjazd z Rajczy o 3:00. Jak to czasem bywa jednemu z nas – tym razem Zenkowi – budzik sprawia psikusa i startujemy z półgodzinną obsuwą. Z małymi problemami (GPS prowadzi nas przez jakieś wioski obok Nowego Targu), docieramy do Wyżnich Hagów, gdzie – na parkingu obok stacji elektriczki – zostawiamy samochód. Postanawiamy, że godzina drzemki nas nie zbawi i zalegamy. Jak się później okaże, być może by nas nie zbawiła, ale przydałaby się jednak bardzo. Po wspomnianej godzinie przepak i kolejna niespodzianka, nie mamy kości.., mamy za to dwa sety friendów i półtora seta tricamów – damy radę. W końcu ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Batyżowieckiego Stawu. Najpierw lasem, potem trawersujemy płd-wsch. zbocze Kończystej i osiągamy piętro kosodrzewiny, skąd rozpościerają się przed nami pierwsze widoki, tym razem jeszcze na niższe grupy górskie Słowacji, wszystko zatopione w przepięknej mgiełce.

Po 1,50h od wyjścia z parkingu docieramy do miejsca, gdzie szlak żółty łączy się ze znakowaną na czerwono magistralą tatrzańską. Stąd w kilka minut osiągamy Batyżowiecki Staw i po raz pierwszy możemy podziwiać panoramę otaczającą Dolinę Batyżowiecką.

Batyżowiecka Grań od Zmarzłego Szczytu przez Kaczy Szczyt po Batyżowiecki Szczyt

Masyw Gerlacha

Grań Kończystej i Batyżowiecka Grań

Nie mniej efektownie prezentują się Tatry Niżne oraz inne mniejsze pasma słowackie.

Obchodząc staw chcemy nabrać wody, jako, że warunki są takie jakie są, trochę nam to zajmuje.

Czas nas goni, więc ruszamy dalej. W tym miejscu – bez ogródek przyznaję – wychodzi, jak wielkie z nas… tatrzańskie **uje topograficzne. Zamiast znad stawu skierować się po lewej stronie Kościołka, idziemy prawą odnogą Doliny Batyżowieckiej, przez Niżnią Batyżowiecką Rówień, pod zachodnią Gerlacha. Możemy bliżej przyjrzeć się jego zachodniej ścianie (jest tu co robić…), ale potężnie nadkładamy drogi, do tego lampi niemiłosiernie i podejście idzie nam jak krew z nosa. Niewielką pociechą jest okazale prezentujący się Staw Batyżowiecki, oraz majacząca w oddali – doskonale pamiętana z zimowego przejścia Grani Tatr Niżnych – Kráľova hoľa.

Docieramy na Wyżnią Batyżowiecką Rówień i w tym miejscu zdajemy sobie sprawę jak nadłożyliśmy drogi i tym samym ile straciliśmy przy tym czasu i sił. Schodzimy czym prędzej pod ścianę, gdzie robimy rozpoznanie. Dostrzegamy dwa zespoły, jeden na naszej drodze, drugi najprawdopodobniej na linii Roland-Kubin. Wrzucamy jeszcze na szybko po kanapce, znajdujemy – po krótkiej burzy mózgów – start drogi i szpejąc się… gramy w marynarza :D – nikt bowiem nie wyraża wielkich chęci prowadzenia pierwszego, trójkowego (zaledwie) wyciągu (koledzy!). Wygrywam tę „przyjemność” i wbijamy się w drogę, jest czternasta (sic!).

Droga ma początek z lewej strony, wypełnionego śniegiem kociołka, na lewo od potężnego zacięcia w linii spadku z Pośredniej Batyżowieckiej Szczerbiny, którym wiedzie droga Galfy’ego. Zaczynam po skosie w prawo, systemem półeczek i zacięć powyżej wymytych białych skał. Teren łatwy, więc na pierwszym wyciągu (55m) zakładam dwa przeloty, zresztą więcej nie za bardzo było gdzie. Pod małym, nieco przewieszonym, zacięciem znajduję 2 haki. Zakładam stanowisko i ściągam kolegów. Na drugim wyciągu zaczyna się wspinanie :D Delikatne odbicie na lewo i ładnym zacięciem do góry. W którymś momencie jednak coś namotałem i za bardzo idę w prawo, ląduję w płytach na prawo od przewieszek, zamiast w połogim zacięciu pod przewieszkami. Efektem czego muszę trawersować płytami, obniżając się pod przewieszki. Za kantem znajduję dwa borhaki, z których robię stan i ściągam towarzyszy. Z tego miejsca poraża urodą zachodnia Gerlacha.

Tu zamieniamy się na prowadzeniu, teraz wygranym jest Dymion. Przewiązujemy się, przekazuję mu szpej i idziemy dalej. Kolejny, trzeci wyciąg prowadzi pięknym, nieco diagonalnym zacięciem w prawo, pod pas przewieszek do stanowiska z haków. Po usłyszeniu komendy: „Możecie iść” napieram jako drugi i szybko melduję się na stanowisku, Zenek tuż za mną jako trzeci w zespole.

W międzyczasie trzaskam klasyczny – moim zdaniem – widok z drogi.

Czwarty, najbardziej efektowny wyciąg, zaczyna się od krótkiego podejścia wprost w górę. Po czym z ust prowadzącego wyciąg – Dymiona – słyszymy pełne emocji: „o qrwa!” :D

Staje przed połogą, lecz gładką i eksponowaną płytą. Z asekuracją słabo, w zasadzie tylko kolucho haka na ~10-tym metrze. Na starcie pomaga charakterystyczna wymyta (podkuta?) miseczka, gdyby nie ona byłoby znacznie trudniej. Potem z każdym metrem płyty, stopnie większe, chwytów również więcej. Tracimy Dymiona z oczu, nieco później słyszymy: „mam auto!”. Napieramy zatem do góry, tym razem najpierw Zeno, potem ja. W międzyczasie zjeżdża zespół wypatrzony wcześniej przez nas na drodze, poszukujący utraconej kości w ścianie. Dymion postanawia również coś zamotać :P i zamiast poprowadzić wyciąg do końca na wielki trawnik, montuje stan pośredni z dwóch haków w pionowej rysce. Prowadzenie przejmuje Zeno i sprawnie prowadzi ostatni kawałek wyciągu ryską, wyprowadzającą nas na wspomniany trawnik na którym znajduje się stanowisko z dwóch borhaków.

Szybko nas ściąga do siebie, prowadzi kolejny, właściwy piąty wyciąg, wiodącym małymi zacięciami, prosto do góry.

Niestety tu mija stanowisko, znajdujące się po lewej stronie i dochodzi pod pas przewieszek, gdzie przy pierwszym haku kończy mu się lina. Chwila dezorientacji, w końcu dostrzega właściwe stanowisko z borhaków, kilkanaście metrów poniżej miejsca, w którym się znajduje. Stwierdza, że niemożliwym jest obniżyć się do niego. Montuje więc stan z haka i dokłada drugi punkt. Postanawiamy, że ściągnie nas do właściwego stanu (ale bez latania), po czym sam również do nas zjeżdża. Wszystkie te operacje trochę nam zajmują, słońce coraz bardziej chyli się ku zachodowi, a przed nami jeszcze dwa wyciągi i zjazdy.

Zeno stwierdza, że nie ma ochoty na dalsze prowadzenie. Z uwagi na późną porę – po zachodzie słońca robi się w mgnieniu oka szaro – przelatują mi myśli: „może jednak powinniśmy się wycofać”, z drugiej strony umysł zalewa wszechobecna świadomość, że jesteśmy tak blisko ukończenia drogi oraz to, że tak czy inaczej czekają nas zjazdy po zmroku. Parcie tym razem zwycięża. Przejmuję prowadzenie, obwieszam się sprzętem i idę. Najpierw kilka metrów delikatnie w lewo a następnie pod pas przewieszek. Asekuracja świetna, przekradam się płynnie przez cruxowe miejsce i docieram do kolejnego stanowiska z borhaków i ściągam chłopaków. Kolejny, ostatni już wyciąg, prowadzę w całkowitych ciemnościach z czołówką. Zaczynam od założenia słabego przelotu nad stanowiskiem, po czym nie widzę już możliwości założenia asekuracji w trójkowych, nieco kruchych płytach, aż do miejsca gdzie z prawej dociera ukośny pas przewieszek. Tam, po około (30m?) od stanowiska znajduję haka, w tym momencie z mych ust wydobywa się westchnienie ulgi: „uff”. Stąd już szybko docieram na grań, gdzie znajduję jednego, wklejonego ringa – wpinam w niego obie żyły. Co teraz? Na topo, które mam przy sobie nic więcej nie mam. Przypominam sobie jednak, o fototopo, które wrzucałem na telefon Dymiona, przed startem w drogę. Proszę go by zajrzał czy tam nie ma czegoś więcej. Dostaję info z dołu, że do stanowiska muszę jeszcze przejść granią – w kierunku wschodnim. Na grani walczę z kończącą się i przesztywnioną liną. Schodzę i wracam się co parę kroków by przerzucić linę z grani na płytę i tym samym wydłużyć ją sobie na tyle, by móc się wystarczająco obniżyć. Wychodzę w końcu na wypłaszczony kawałek grani, stanu jak nie było tak nie ma, z dołu słyszę, że lina się kończy. Przed sobą mam kawałek płyty, kant i… nie wiadomo co za kantem. Myślę sobie jeśli tam nie ma stanu to już nie wiem co zrobię. Przewijam się za kant i mym oczom ukazują się upragnione dwa spity z pękiem taśm! Ściągam chłopaków do siebie. Mamy parę minut po dziewiętnastej i egipskie ciemności.
Kontynuację wspinaczki granią na Batyża wybiliśmy sobie z głowy już dużo wcześniej (szkoda wejścia na szczyt, ale będzie sposobność podczas wspinaczki inną drogą na tej pięknej południowej ścianie). Jako, że fototopo z dobrze wrysowaną linią zjazdów ma tylko Dymion na swoim telefonie, ustalamy, że to on będzie zjeżdżał pierwszy i to na nim spocznie odpowiedzialność wyszukiwania stanowisk zjazdowych. Opiszę je pokrótce w trzech fazach, bo dosyć osobliwe uczucie towarzyszyło nam podczas tych operacji.

  • Faza 1) Dymion zjeżdża – powoli przestajemy się z Zenkiem odzywać do siebie, od czasu do czasu wstrząsają nami dreszcze chłodu, wzmagające się wraz z nasilającymi się porywami wiatru. Im dłużej to trwa, im bardziej światło czołówki na dole, „wyjeżdża” z linii zjazdu tym większy rośnie niepokój w naszych głowach.
  • Faza 2) Słyszymy z dołu: „Lina wolna!” – uff! jak gdyby nigdy nic zaczynamy nawijać ze sobą i czym prędzej zjeżdżamy, raz ja pierwszy, podczas kolejnego zjazdu – Zenek pierwszy.
  • Faza 3) Meldujemy się w komplecie na stanowisku zjazdowym – pełna mobilizacja i koncentracja na tym co robimy. Wypracowujemy schemat działań bliski perfekcji, każdy wie co ma robić i za co jest odpowiedzialny. Zabezpieczamy linę, ściągamy, przewiązujemy, zrzucamy, zjeżdżamy.
  • Faza 1)…

I tak siedem zjazdów. Po ostatnim, po pięciu godzinach od pierwszego zjazdu, stajemy pod ścianą. Jest parę minut po północy.
Poza dwoma stanami, gdzie nie mogliśmy znaleźć borhaków zjazdowych i zjeżdżaliśmy z haków z repami (do jednego dołożyliśmy repa), poszło całkiem sprawnie. Jeden zjazd mocno diagonalny z zabezpieczeniem przed wahadłem. Padła nam jedna czołówka, w efekcie czego dałem swoją Dymionowi, a ja zjeżdżałem na jego święcącej kilka sekund po włączeniu, w zasadzie tylko do operacji przewiązania się do zjazdu. Zenkowi dogorywała, ale jakoś wytrzymała.

Po zjeździe dostrzegamy jeszcze jeden zespół w połowie ściany, zjeżdżający po nas. My rozszpejamy się, pakujemy i ubieramy pucho/primalofty – kto co ma. Czeka nas jeszcze zejście spod ściany niżej, aż za Stawek pod Kościołkiem, gdzie znajdujemy dogodne miejsce na uwalenie się do snu. Oczywiście, nie obywa się bez zgubienia ścieżki, schodzimy za bardzo w prawo, aż wbijamy się w potężne złomy skalne we wspomnianym Stawku. W końcu po godzinie od ostatniego zjazdu znajdujemy się na wypłaszczonych trawkach. Rozbijamy obóz, gotujemy, pijemy i jemy. Przed snem otwieramy butelczynę orzecha laskowego (200ml). Wypijamy połowę – 100ml upija trzech dorosłych chłopa – co za ekonomia :D
Zanim zaśniemy dobija do nas piątka Rosjan, rozbijają namioty, hałasują, ale nam to w niczym nie przeszkadza – odpływamy w sen. Budzimy się grubo po 10 rano. Na niedzielę był plan A, plan B, ale po nocnych przygodach żaden z nas nie miał ochoty na grubsze wspinanie. Nieśpiesznie wstajemy i zwijamy obóz.

Przenosimy się bliżej Stawu Batyżowieckiego, gdzie uzupełniamy zapasy wody i jemy śniadanie. Realizujemy też „nieplan C” – zalegamy na parę godzin i chilloutujemy nim zejdziemy do parkingu.

Krótko podsumowując:
Zrobiłem sobie listę błędów i uchybień podczas tego wypadu i wspinaczki, które przyczyniły się do tego, że tak a nie inaczej, to wyglądało. Postanowiłem podzielić się najważniejszymi, może kogoś uchronią w przyszłości przed ich popełnieniem.

  • nieodpowiednie przygotowanie topograficzne (podejście pod ścianę),
  • zbyt późne wejście w ścianę,
  • zlekceważenie powagi ściany,
  • złe oszacowanie czasu na pokonanie drogi w zespole trzyosobowym,
  • złe oszacowanie czasu na zjazdy w zespole trzyosobowym.

Jest to klasyczny zestaw błędów jakie można popełnić, zebranych na jednym wyjeździe, na które jako absolwent kursu taternickiego powinienem być szczególnie wyczulony. Nam, tym razem udało się wyjść z opresji bez szwanku. Zebraliśmy również sporo doświadczenia i nauki na przyszłość.

Więcej zdjęć -> Batyżowiecki Szczyt / Kuttove Platne

Comments

  1. tompi4

    Wspaniałe wspinanie, piękna droga i tylko pogratulować wytrwałości. Relacja genialna, trzymająca w napięciu :) O 3 fazach zjazdów nie mówiłeś a są fantastyczne :) Co do błędów, cóż każdy jakieś popełnia i najważniejsze jest to aby wyciągnąć z nich wnioski, a najistotniejsze, że nic się Wam nie stało i macie mnóstwo zajebistych wspomnień :) Gratulacje!

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *