Przyszedł wrzesień, tydzień urlopu „zalegał”. Austria kusiła od dłuższego czasu i mnie i cylona.
W sobotę wieczorem dotarliśmy do Ramsau am Dachstein i wbiliśmy się na Ramsau Beach Camping. Namiot rozbity, resztki zachodu na niebie, przed nami pasmo Dachstein z widoczną stacją kolejki Sky Walk na szczycie Hunerkogel 2687 m n.p.m.
Niedzielny ranek słoneczny, wilgoć jak diabli, suszymy namiot pakujemy się na powrót w auto i jedziemy pod Gasthof Feisterer. Na miejscu wstawiamy auto w jedyne miejsce parkingowe by radośnie przypomnieć sobie, że ręczniki i klapki nadal suszą się na campingu. Podrapaliśmy się po głowach (każde po swojej) i zgodnie stwierdziliśmy, że trochę głupio w pierwszy dzień wyjazdu tracić ręcznik – no nic trza wrócić.
Za drugim podejściem ustawiam auto w cieniu, dopakowuję plecak tak, by przez dwa dni, niczego nie zabrakło i ruszamy szlakiem 616 w kierunku Guttenberghaus – schroniska położonego na wysokości 2146 m n.p.m. Droga wiedzie mozolnymi zakosami, uczęszczanymi w doskonałej większości przez osoby w wieku emerytalnym. Co kilka kroków rzucam raz niecenzuralnym słowem, raz okularami i w końcu po niecałych dwóch godzinach lądujemy u celu. Pod schroniskiem pałaszujemy najpyszniejsze, przytargane z Polandu parówki, wbijamy graty w jeden plecor i zapodajemy ścieżynką na Jubiläums Klettersteig. Pogoda cały czas bezbłędna.
Na dziś wybrana droga trwa około 1:30h, w sam raz na rozgrzewkę. Pokonujemy po drodze raz mniejsze raz większe trudności wspomagając się stalową liną, prętami i klamrami
i w końcu, przez grząskie piarżysko, osiągamy szczyt Eselstein 2556 m n.p.m.
Na szczycie jesteśmy sami, jest spokojnie, widoki powalają.
Widzimy okoliczne szczyty m.in. Lackkogel, Dreitaubenkogel oraz jezioro Silberkarsee.
Zejście do najprzyjemniejszych nie należy i w głównej mierze polega na zjeździe „po” tudzież „z” kamlotami. Po dotarciu do przełęczy widzimy naszą chałupkę skąpana w słońcu.
Pod schronichem wychylamy browka i udajemy się na kontemplacje strudla do gastzimmeru. Tam rozmawiać się nie da, bo turystyczni Austriacy drą się na pół pokoju i jak okaże się wkrótce, również wokalnie umilą nam noc we wspólnym pokoju, w którym u wezgłowia każdego legowiska wisi patron w postaci zwierzątka.
Noc jest wietrzna i przywiewa spore chmury, nastrój nieco skiepszczony – odwrót zaplanowany, ale jednak decydujemy się, choć podejść do ferraty Ramsauer.
Na przełęczy chmury na chwilę odsłaniają okoliczne grzbiety, po czym spada deszcz. Nie pozostaje nic innego tylko wysupłać się z, przed chwilą założonych, uprzęży i ruszyć w drogę powrotną. Wracamy tym samym szlakiem, którym szliśmy do Guttenberghaus i mijamy całe rzesze niestrudzonych, zaawansowanych wiekiem piechurów.
Lekko zniechęceni docieramy na kemp i studiujemy prognozę pogody – nazajutrz ma być ładnie, a pojutrze znośnie w należącym do Alp Berchtesgadeńskich, masywie Hochkönig, leżącym około 65 km od Salzburga, nieopodal miejscowości Mühlbach am Hochkönig oraz Dienten. Decydujemy się udać w tamtym kierunku, jednak po drodze zamierzamy zwiedzić wpisane na listę UNESCO miasteczko Hallstatt. Mieścinka mimo koszmarnej pogody urzeka położeniem i architekturą.
W pobliżu znajdują się dwie jaskinie: mamucia i lodowa, można też zwiedzić czynną do dzisiaj, jedną z najstarszych na świecie, liczącą sobie około 2500 lat kopalnię soli kamiennej. My odpuszczamy obie opcje, ponieważ czeka nas kawałek drogi do Dientner Sattel. Ostatni odcinek prowadzi mało przyjemnymi serpentynami, Seicento napiera, jednak zapach wydobywający się spod maski nie napawa optymizmem, w dodatku robi się ciemno, a deszcz nadal siąpi… Zagryzam zęby wrzucam niższy bieg i wybałuszam oczy w poszukiwaniu parkingu. Znajdujemy w końcu miejsce parkingowe na placu, z którego początek bierze szlak do Erichhütte – naszej dzisiejszej, znajdującej się na wysokości 1540 m n.p.m. noclegowni.
W międzyczasie zrobiło się całkiem czarno, pakujemy się i świetle czołówek ładujemy na szlak. Po półgodzinie dostrzegamy światła chaty, naprzeciw wychodzi nam „Hutmen”, stoimy w deszczu, a on niezrażony wypytuje o jutrzejsze zamiary, informując zarazem, że na naszym jutrzejszym celu – Hochkönig – i obranym przez nas szlaku – zalega kuuuuupa śniegu. Miny rzedną. Po zapewnieniu, że skoro kuuuupa śniegu to pchać się nie będziemy i jutro schodzimy, łaskawie drzwi otwierają się szerzej i mamy okazje ugrzać się w cieple kominka. Schronisko śliczne czyste i pachnące, a do spania mamy przydziałowe legowiska na antresoli – całe „pięterko” dla nas.
Ranek jest piękny, cylon dzwoni do Matrashausu (schronisko sezonowo otwarte na szczycie Hochkönig) by wypytać jak to z tym śniegiem jest. Odpowiedź jest nader optymistyczna. Przed Erichhütte zapodajemy śniadanie w takich okolicznościach przyrody.
W planie dziś mamy podejście do ferraty Königsjodler i do schroniska Matrashaus, znajdującego się na wyżej wymienionym szczycie Hochkönig.
Podejście pod ferratę wiedzie stromymi zakosami z wysokości 1540 na 2230 m n.p.m. Nad nami wznoszą się imponujące turniczki, które raz po raz spowija nadająca tajemniczości mgiełka.
Z przełęczy Hochscharte widzimy morze chmur, sponad których wyłaniają się szczyty wysokich Taurów,
widok zapiera nam dech w piersiach,
w kontemplowaniu tych obrazów towarzyszy nam kozica
i pierwsze widmo Brockenu. Korzystamy z dobrej pogody i szybko wdziewamy niezbędny sprzęt. Przed nami początek i około 5 godzin żelaznej drogi Königsjodler – 700m w górę, trudność C/D.
Zabieram się do wpięcia w ferratę i ruszam, dłonie zmarznięte na kość nie ułatwiają sprawy, w głowie nie ma opcji na poddanie się, z wściekłością napieram na skałę i w kilka chwil jest mi gorąco, a każdy następny krok przychodzi łatwiej. Pokonujemy kolejne odcinki, docieramy do miejsca zwanym „Jungfrausprung”, w którym trzeba zrobić bardzo duży krok by przejść z turniczki na turniczkę.
Oczywiście nie obywa się bez moich pokrzykiwań, że wracam i to jest w ogóle nie do przejścia, że karabinki się nie suwają, no i przechodzę, moja euforia trwa chwilę, bo po może trzech krokach staję oko w oko z formacją o wdzięcznej nazwie „Porti-Sport Diretissima” ściana jakby pionowa, pomoce stanowią metalowe klamry.
Adrenalina nas nie opuszcza, oszałamia nas zarówno trasa i widoki w ciekawością wypatrujemy co kryje się za kolejną ścianą, zakrętem, a wszystko tonie w delikatnej mgławej otoczce.
Pokonujemy Teufelsturm, a za nią kolejna „atrakcja” linowy mostek, niedługi
ale z dużą ilością powietrza pod stopami.
Stalowe liny lekko sprężynują, wyzwalając dodatkowy dreszczyk emocji. Następnie trasa wiedzie w dół i ostro pod górę, co nieco przygasza uśmiech na naszych rozradowanych twarzach. W tym samym czasie dobiegają nas głosy, podążających za nami, Austriaków. Na samym dole, tuż przed podejściem, robimy krótki postój i puszczamy ich przodem, dzięki czemu w wielu miejscach mamy możliwość porobienia fajnych zdjęć. Podchodzimy stroma turniczką, ze szczytu, której znów widzimy najwyższe, skąpane w Słońcu i śniegu góry Austrii.
Po drugiej stronie turni, po niewielkim zejściu czeka na nas „Flying Fox” – tyrolka łącząca dwie naprzeciwległe turnie.
Jest to jeden z dwóch wariantów pokonania tego miejsca, drugi zakłada strome zejście i wejście na drugą stronę przepaści. Kręcimy się niespokojnie obok niemal poziomo wiszącej stalowej liny, Austriacy pokonali ten element bez zająknięcia, nas trochę zniechęciła nieobecność, opisywanej na wielu forach i relacjach, rolki tandem, ułatwiającej zjazd. W końcu jednak ładujemy się na ekspres, wpinamy lonżę i nie bez emocji przeprawiamy na druga stronę
– było świetnie. Teraz „tylko” podejść w górę, gdzie wita nas kolejny raz, tym razem jeszcze intensywniej przez widmo Brockenu,
do tego piękny widok, na mocno wyprzedzających nas, towarzyszy, pokonujących trzy, przytulone do siebie, skalne wieżyczki.
Wbijamy się na ścianę pierwszej z nich powoli zyskując wysokość. W pewnym momencie, karabinek lonży klinuje się w okolicy kotwy poniżej mnie, mimo szarpania i kopania, pozostaje na miejscu, pozostaje tylko się cofnąć, co robię wyjątkowo niechętnie… Takie momenty zdarzają się nie raz.
Po pokonaniu smukłej trójki idziemy po płaskim kamienistym terenie, istnieje tu możliwość zejścia awaryjnego, w razie załamania pogody, do kotła Birgkar i dalej do Dientner. My idziemy dalej, przed nami wyrasta mocno wyrośnięty stromy „głaz” – Kummetstein,
na którego prawej ścianie dostrzegamy naszych przodowników. W tym miejscu mijamy pierwszy płat mokrego śniegu. Po dojściu pod ścianę, od miejsca „Franz Fantastica” od razu widzimy, że droga spuścić z tonu nie zamierza. Dobijamy się, kolejną porcja, zagęszczonego mleka w tubie, popijamy obficie woda i ruszamy w drogę. Cała długość ściany, wzdłuż metalowej liny naszpikowana jest przemiennie metalowymi prętami i klamrami
idziemy niezbyt szybko – poprzednie odcinki czujemy już w rękach i nogach, na odpoczynek nie ma ani miejsca ani czasu. Daleko po prawej widzę na szczycie krzyż i schronisko – to wierzchołek Hochkönig.
Przed nami już ostatni odcinek żelaznej drogi o niewielkich trudnościach.
Ferrata ma się ku końcowi, wpisujemy się do książki,
w której odnajdujemy wpis Zombiego i na próżno szukamy Ronca :P
Do schronu niby niedaleko, ale jednak pod górę i śnieg się wala po drodze.
Cylonowi w tym miejscu dziękuję za cierpliwość, bo dawno tak nie marudziłam na podejście (no ze dwa całe dni :D ) Pstrykamy fotę na szczycie Hochkönig 2941 m n.p.m.
i do schronu. W schronisku Matrashaus jesteśmy kilka minut po 15, zdumieni tym faktem, bo spodziewaliśmy się dużo późniejszej godziny. Radośnie studiujemy kartę dań upatrując sobie makaron, ale w okienku dowiadujemy się, że makaron należy do menu wieczornego, które trzeba zamówić przed 17, a odebrać można po. W związku z tym korzystamy z menu dziennego i niedługo potem „dymią” przed nami dwie porcje zup (jedna z pokrojonym naleśnikiem zamiast makaronu).
zadowoleni z siebie popijamy piwo i gramy w podwójnego „Chińczyka” ;)
Środa: po całonocnym obijaniu schroniska przez wiatr, nęka mnie wizja śniegu po pas – całe szczęście nie ziszczona. Jemy śniadanko (wliczone w koszt noclegu) i ruszamy w drogę powrotna przez Birgkar.
Widoki jak malowane…
Trasę trudno nazwać szlakiem, więc znów przychodzi mi coś mruczeć pod nosem w czasie zjazdu raz z kamieniami, a raz z, nad wyraz, mokrym śniegiem. Cylonowi się jak zwykle przynudza, zapodaje, więc akrobacje z podpieraniem się głową okrytą kaskiem o śnieg włącznie ;) Ja już ochoty na podejścia nie mam to też napieramy trochę na około, ale ciągle w dół, szlakiem do samego asfaltu. Po drodze mijamy wczoraj schodzone turniczki, u podnóża, których mamy widok na całość.
Mijając górską restaurację Stegmoosalm, asfaltem docieramy do pełnego tym razem placu, na którym stoi czerwona strzała. Postanawiamy jeszcze zahaczyć o Salzburg, w którym oglądamy m.in. dom urodzenia
i dom zamieszkania Mozarta,
katedrę oraz stojącą przed nią najstarszą barokową fontannę w Europie.
Cała starówka Salzburga wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Następnie przenosimy się w okolice pałacu Mirabell i pięknych ogrodów,
w końcu stajemy nad brzegiem blado błękitnej rzeki Salzach, skąd pięknie widać panoramę starego miasta wraz z górującą twierdzą Hohensalzburg.
Trzeba nam jednak jeszcze dziś wrócić do Ramsau. Deszcz nie daje za wygraną…
W planach awaryjno – deszczowych było zwiedzanie w miasteczku Werfen wapiennej jaskini lodowej Eisriesenwelt i średniowiecznego zamku Hohenwerfen,
ale w związku z niezłą pogodą decydujemy się na podjechanie do wąwozu Silberkar, gdzie naszym celem pada ferratka Hias. Ta droga nie należy do najdłuższych – godzina, ale można spotkać na niej wszelkie formy stosowanych na austriackich ferratach ubezpieczeń. Przechodzimy na początek przez linowy mostek,
potem po prętach trawersujemy dość długą formację skalną,
linę poprowadzoną przez drzewo zgodnie określamy jako przegięcie.
Dalej mijamy kolejny most i lądujemy przed niemal pionową ściana naszpikowaną prętami.
Już zdecydowałam że prętów nie lubię, ale co zrobić idę pierwsza i z hasłem „opanowanie i spokój jest najważniejsze” osiągam trawiasta półeczkę, cylon chwile potem staje obok. Przed nami jeszcze jedna ścianka z metalowymi bolcami i dobijamy do leśnej ścieżynki prowadzącej do schroniska Silberkarhutte 1223 m n.p.m. Tam posilamy się takowymi
kluchami i decydujemy się na powrót
z nadzieja na lepsze jutro.
Jutro – piątek zostaje wyjęte z życiorysu, non stop lejącym deszczem.
Nadzieja przechodzi na sobotę, ale rano widzimy ośnieżone szczyty, postanawiamy wbić się kolejką linową na południowej ścianie Sky Walk, na lodowiec znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO jako część obszaru „Hallstat -Dachstein Salzkammergut”. Mija nas cała rzesza skitourowców, narciarzy biegowych – wszystko reprezentanci Włoch i Chorwacji. Troszku oklapnięci zwiedzamy lodowy pałac, widoków kontemplować się nie da, więc zjeżdżamy kolejką w dół,
ostatnie spojrzenie,
i ruszamy w kierunku Polski.
Kasa:
- Zupa: ~700 zł / 2os.
- Winieta w Austrii (10 dni): 7,90 €
- Noclegi:
- Namiot – Ramsau Beach Camping: 6,90€ /os.
- Schroniska(ceny ze zniżką Alpenverein)
- Guttenberghaus: 10 € /os
- Erichhütte: 8 € /os
- Matrashaus: 17 € /os
- Inne:
- *Wjazd na płatną (6-17) drogę lodowcową do stacji kolejki: 5 € /os
- *Kolejka Sky Walk: 30 € /os (dół/góra)
- Wejście do Silberklamm: 2,70 € /os
- Wejście do „Eispalast”: 7 € /os
Lokując się w Ramsau am Dachstein, w wybranych miejscach, mamy możliwość wyrobienia sobie tzw. Sommercard która, uprawnia nas do wielu rabatów i gratisów m.in. bezpłatny wjazd na drogę płatną oraz przejazd kolejką Sky Walk.