Planując wakacyjny urlop zamierzaliśmy połączyć wspinanie w alpejskiej ścianie z beztroskimi spacerami wąskimi uliczkami. O jednym i drugim zdążyliśmy już wspomnieć odrobinę w dwóch poprzednich częściach. To jednak nie wszystko :) Chcieliśmy również pokosztować ciepłego morza i wspinania w jakimś ciekawym rejonie sportowym. W tym odcinku naszej opowieści będzie zatem trochę morza i nieco więcej skał. Nie zaniedbamy przy tym uroku wąskich uliczek, ani tym bardziej smaku wina ;) Zapraszamy!
FINALE LIGURE
Rejon wspinaczkowy Finale Ligure to – położone na wybrzeżu liguryjskim, w pobliżu miasteczka o tej samej nazwie – wspinaczkowe królestwo niebieskie. Najsłynniejszy – obok Arco – włoski rejon wspinania sportowego. Klimat wybrzeża oraz zróżnicowana wystawa ścian umożliwiają tu wspinanie o każdej porze roku. Rejon oferuje ponad 2700 dróg – mamy więc naprawdę mnóstwo możliwości.
Pierwszego dnia w Finale obraliśmy sobie za cel sektor Rocca Di Corno. Niestety, po dotarciu na miejsce (jedziemy przez Calvisio, następnie bardzo wąską i krętą drogą na Verzi) natrafiamy na tabliczkę, informującą nas o zamknięciu rejonu i całkowitym zakazie wspinania :( Powodów nie podano. No cóż, zawracamy i kombinujemy gdzie w takim razie uderzyć. Wertujemy naprędce przewodnik. Wybór pada na oddalony o niespełna 15 minut drogi rejon Boragni e Valle di Nava. Uderzamy od razu pod główną ścianę Bastionata Sinistra Boragni.
Na tej potężnej ścianie mamy do wyboru 56 dróg (w tym parę wielowyciągów) w trudnościach od 4c do 7b. Przeważają piony i delikatne przewieszenia. Od razu widać, że będziemy mieć tu do czynienia z dużą liczbą dziurek, prawie jak na naszej swojskiej Jurze. Postanawiamy zacząć od łatwych, krótkich propozycji z prawej części ściany. Na pierwszy strzał idzie Esatto 5c – pionik z długimi ruchami po średnich i małych dziurkach. Prosty start, ale wysoko pierwszy spit więc trzeba uważać. Moje pierwsze odczucia – harde te 5c tutaj. Kolejnych kilka linii (E Basta 5c, Vasconi 6a, No Gas 6a+), mimo niewysokiej cyfry zrzuca mnie i żadnej nie robię od strzału. Wspina mi się fatalnie. Jestem usztywniony, mając wpinkę przy pasie trzęsę się cały. Głowa zupełnie nie chce ze mną współpracować :( Wobec moich słabości, Nuctea początkowo wybiera „wędkowanie”, zupełnie niepotrzebnie bo idzie Jej znacznie lepiej ode mnie.
Na Bastionacie Sinistra Boragni puszcza mnie jeszcze tylko Maniglioni 5c, jedna z popularniejszych, przez co trochę wyślizgana, dróg. Duże „szufle” w pionie – to wszystko na co dziś mnie stać. Trzeba jednak przyznać, że ładna i fajna droga. Próbuje swoich sił jeszcze na Tira e Molla 6b+, ale kluczowe, bulderowe wyjście przez dach pokazuje mi miejsce w szeregu. Humor mam skiepszczony totalnie, postanawiamy więc zmienić klimat i przenieść się pod, mijaną przez nas wcześniej, Skarafonię.
Oryginalna skała, przypominająca rzeźbą ser szwajcarski, zdaje się być doskonałym celem na odbudowę mojej nadszaprniętej psychy. Zaczynamy od lewej jak leci Tale e Quale i 110 e Lode, obie 5c. Techniczne wspinanie w pionie, po poziomych, dachówkowatych chwytach. Następnie kolej na Oggi Sposi 6a, bez cienia wątpliwości najciekawszą drogę tego dnia. Dwadzieścia metrów pięknej, trzymającej trudności na całej długości, rysy – yeahh! Ta droga wynagradza mi wszystkie moje dzisiejsze rozczarowania na wcześniejszych próbach i znacznie poprawia mój stan ducha :)
Na koniec wbijam się jeszcze bez powodzenia w www.Ilbanditoelaprincipessa.it 6a, po czym postanawiamy powoli zwijać się na campa. Wieczór, podobnie jak poprzedni, spędzamy w Varigotti. Schodzimy do miasteczka już w zasadzie po ciemku, ale trudno nam odmówić sobie wieczoru nad morzem ;) I choć tym razem łapie nas lekki deszcz, w najmniejszym stopniu nie psuje nam to humorów. Jest wręcz przeciwnie – wina pod sceną, ustawioną tuż przy morzu – jeszcze nie piliśmy ;) Zdziwienie w oczach włoskich dzieciaków, bawiących się w okolicy w chowanego, również szukających schronienia pod sceną, wołających w naszym kierunku „Bambini, bambini!” – bezcenne ;)
Na koniec wieczoru, przed powrotem na płaskowyż la Manie, degustujemy kolejne smaki lodów, tym razem lukrecja nie wchodzi już w rachubę! :P Po dotarciu na camping, orzeźwiający prysznic i do spania.
Żeby noc zbyt nudna nie była, postanawiam się trochę „rozerwać”. Coś szumi w namiocie. Najpierw wydaje nam się obojgu, że pada deszcz. Zrywam się więc szybko ze śpiwora i zbieram nasze rzeczy pozostawione na sznurku (rozespany nie zwracam uwagi, że de facto wcale nie pada). Wracam, kładę się i po kilku chwilach znów słyszę jakieś dziwne syczenie w namiocie. Zrywam się ponownie, nie wiedząc co jest grane. Wąż czy ki diabeł?! Chwilę później okazuje się, że to jednak ani wąż, ani wcześniej nie padało, tylko moja mata postanowiła się wewnętrznie rozwarstwić. Śmiać się czy płakać? Poniżej, zdjęcie z rana, wraz z główną bohaterką nocnych rozrywek ;)
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy sobie wspinanie w rejonie Rocca Carpanea, a dokładniej w słynnej Grotta della Edera – piętrowej studni krasowej otwartej od góry. Jak się okaże i tym razem nie będzie dane nam trafić w miejsce docelowe ;) Po kolei jednak.
Zatrzymujemy się w car parku Scimarco. Lepiej być przygotowanym na fakt, że oznaczone parkingi w przewodniku po Finale, to często po prostu jedno lub dwa ciasne miejsca wzdłuż drogi. Z takim właśnie mamy do czynienia tutaj. No nic, trzeba się cieszyć, że jakiekolwiek miejsce jeszcze jest, później mogłoby być z tym różnie. Z car parku, początkowo idziemy szeroką drogą, a po przejściu przez mostek wyraźną ścieżką. Tam gdzieś idziemy się wspinać.
Na podejściu towarzyszy nam straszliwy ukrop. Początkowo ewidentna ścieżka, po przekroczeniu granicy lasu przestaje taką być. W którymś momencie gubimy właściwy szlak do naszej groty. Jak się okazuje jednak, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W zamian trafiamy w sektor Bric Scimarco Antri Rossi. Skała i formacje robią na nas niesamowite wrażenie. Bardzo dobrze uklamiony, jasnożółty wapień, przewieszenia, tufy, wspaniałe ostre chwyty, znakomite tarcie oraz wszędzie walające się… kozie bobki ;) Fakt, że w tym zacisznym zakątku nikogo nie ma powoduje, że szybko pada wspólne „zostajemy”! :)
Okoliczności do zrestowania po katorżniczym podejściu mamy doskonałe ;) Roztacza się stąd malownicza panorama na okoliczne ściany wyrastające z zielonych wzgórz. Dzieła dopełnia piękny widok na morze i średniowieczne Finalborgo.
Wspinanie zaczynamy od najprostszej dróżki w sektorze, Visage, z wyjściem przez małą przewieszkę za 4b(!). Warto nadmienić, że każda ze znajdujących się w Antri Rossi dróg, ma własną ceramiczną, bardzo estetyczną wizytówkę ;) Następnie wspinamy się Synthetique 5c. Dziś 5c nie robi problemów – to czysta przyjemność! ;)
Z rozbiegu od razu robimy kolejną linię – Super Goccie 6a+, biegnącą przez dwa dachy(!), po wielkich klamach, z technicznym wyjściem – droga unikat! W międzyczasie pojawiają się w pobliżu „zabłąkani” Niemcy, również poszukujący Grotty della Edera. Informujemy ich, gdzie się znaleźli i że to nie tutaj, po czym ci szybko się oddalają. Zostajemy znów sami :) Pora na Mistero 6b.
Startuje przyjemną ścianką, by przez siłowy, świetnie urzeźbiony wywieszający się fragment doprowadzić do cruxowego, trudnego do odczytania wyjścia przez płytę. Schodzę w trudnościach za bardzo w lewo, więc raczej trudno stwierdzić, że drogę zrobiłem :P No nic, lecimy dalej – Rio Cannas 6b+. Dół rolniczy, ale ta góra… mmmmmm! Diagonalną rysą, przez kilkumetrową tufę z haczeniem pięty – pada onsightem! :) Najpiękniejsza droga tego dnia? Powiem tak: wielka szkoda, że w Polsce dróg takich brak!
Przesuwając się w lewo wbijamy w kolejną linię – Madrid 6b. Crux na górnym odcinku, przez mocno wywieszający się filarek. Trudności pokonuję efektywnie, natomiast niezbyt efektownie, rozrywając sobie spodenki na ostrej skale. Dobrze, że nie rozerwałem sobie czegoś innego ;) Ale co tam, ważne że kolejna ładna droga zrobiona!
Kolejne dwie próby niestety nieudane, bulderowa Voyage Dans le Surplomb 6c startująca z ogromnej jamy i Micro Chip Emozionale 6b+, biegnąca jej lewym skrajem, wyglądają fantastycznie, ale okazują się już zbyt mocne dla mnie na dzisiaj.
Wertykalne zmagania w Antri Rossi kończymy na Granadzie 6a+, ciągowej drodze po ogromnych klamach, w wielkim przewisie. Niełatwe, zarazem naprawdę przepyszne wspinanie! :)
Podczas drogi powrotnej do Finale rozpościera się przed nami urzekająca panorama na Morze Liguryjskie i wspomnianą już wcześniej, średniowieczną dzielnicę Finale Ligure – Finalborgo. Grzechem byłoby nie zatrzymać się na kilka chwil. Czynimy to nieopodal Kościoła Pięciu Dzwonnic (La chiesa dei Cinque Campanili) z XV wieku.
Z uwagi na to, że nazajutrz opuszczamy ten urokliwy zakątek La Riviery, sporym nietaktem byłoby więc, nie wybrać się choć na nieduży spacer po Finale Ligure. To malownicze miasteczko, położone nad Zatoką Genueńską, podzielone jest na trzy części: Finalborgo, Finalpię oraz najważniejszą z nich – Finalmarinę, gdzie w bardzo dobrym stanie, zachowało się historyczne centrum. Napotkać można tu wiele zabytkowych budowli, m.in., znajdujący się na centralnym placu barokowy Łuk Triumfalny (Arco a Margherita Teresa di Spagna), wzniesiony w 1666 roku na cześć hiszpańskiej księżniczki.
Do niewątpliwych atutów Finalmariny należą również wąskie i strome uliczki, ładne kamieniste i piaszczyste plaże oraz obsadzona palmami, nadmorska promenada prowadząca aż do przylądka Capo San Donato.
Pałaszujemy, kolejne już podczas tego tripu, lody (tak to jest już uzależnienie! :D) i obieramy kurs na camping. Ostatni wieczór w Finale spędzamy, a jakżeby inaczej, w naszym Varigotti. Ostatnie wino, ostatni zachód słońca. Wieczorne obrazy dawnego portu rybackiego na długo pozostaną w naszej pamięci.
I znowu żeby nam się nie nudziło, pierwszy fragment drogi powrotnej na płaskowyż la Manie, wiodący krętymi, stromymi schodkami postanawiam Nucteę… ponieść na barana. Efektem tego, gdy Ona potem sobie wesoło liczy zbawiennie kroki przebyte na podejściu, ja dosłownie słaniam się na nogach – zachciało mi się rozrywek :P Przed snem już tradycyjnie prysznic i zawijamy w kimono.
CAPO NOLI
Następnego dnia, już zapakowani z wszystkimi bambetlami, zwijamy się z sympatycznego campingu San Martino i ruszamy z via Aurelią w kierunku Capo Noli. Na przedpołudnie, w planie ekscytujący spontan – wspinanie na nadmorskich klifach! Mamy odrobinę stresu, czy znajdziemy jakieś miejsce, żeby zaparkować, bowiem okolica kusi zatoczkami i kąpieliskami do których można zejść bezpośrednio z drogi. Po wyjeździe z jednego z paru tuneli udaje nam się jednak znaleźć miejsce. Spośród kilku sektorów w Capo Noli wybieramy dla siebie Pilastro I. Musimy się cofnąć paręset metrów w jego kierunku.
By dostać się do dróg, startujących znad tafli morza, musimy zjechać do nich z gotowego stanowiska zjazdowego, z zatoczki przy samej szosie. Pogoda jak drut, niczego do szczęścia więcej nie potrzeba. No to zjeżdżamy.
Zaczynamy od drogi Lo Sbirro 5a, w przewodniku opisywanej jako „Fantastic rock, perfect!” Spierać z opisem się z całą pewnością nie będziemy. Skała jest sucha, tarcie znakomite, a sama droga niezwykle estetyczna. Nowe, całkowicie bezcenne doznania.
Po przejściu Lo Sbirro, zabieramy się za sąsiednią – Le Superchicche 5b. Nieco trudniejsza, z jednym dość wymagającym miejscem, nie mniej piękna niż poprzedniczka! Z uwagi na coraz mocniej operujące słońce, ale też nasze plany na dalszą cześć dnia oraz kawał drogi przed nami, już wcześniej postanawiamy, że skończymy wspinanie na tych dwóch drogach.
Mimo to nie śpieszymy się jakoś specjalnie, siedzimy dłuższą chwilę i rozkoszujemy się urzekającą okolicą. Ciężko przyrównać wspinanie na klifach do czegoś innego, więc może po prostu nie będę tego robił. Wiem jedno – to trzeba będzie w przyszłości powtórzyć w znacznie większym wymiarze! :)
W drodze powrotnej do samochodu wypatrujemy możliwości zejścia w jakieś ustronne kąpielisko. Jest! Zanosimy szpej do samochodu, bierzemy stroje kąpielowe i schodzimy ścieżką ku morzu. Zejście do wody umożliwia poręczówka ;)
Prócz pięknego słońca, towarzyszy nam również konkretny wiatr, stąd zejście do wody i samo pływanie w morzu jest nieco utrudnione, ale frajda jest i tak niemożliwa do opisania.
Po wyschnięciu i pleców doszczętnym spaleniu ;) wracamy do samochodu. Kontynuując jazdę drogą Aurelia z Finale Ligure na północny wschód, docieramy do Noli.
NOLI
Być może trudno w to uwierzyć, ale miasteczko to aż do XVIII w. było niepodległym państwem-miastem. Dopiero wojny napoleońskie zakończyły złoty okres dla Noli. Mimo, że brak tutaj świetnych plaż, a może właśnie dzięki temu, to jedno z najbardziej atrakcyjnych i uroczych miasteczek w tej części Riviery Liguryjskiej. Zaciszne, wąskie uliczki i alejki, a także kameralne, nastrojowe place stanowią o ogromnych walorach miasteczka.
Byłe, średniowieczne imperium słynie również z małej, ładnej starówki i przede wszystkim z kamiennych wież obronnych. Choć do naszych czasów, zachowało się ich zaledwie sześć z siedemdziesięciu dwóch(!), to wciąż robią kolosalne wrażenie.
Nad miejscowością góruje zamek, którego dobrze zachowane mury obronne ciągną się w dół wzgórza aż do samej starówki. Warto, mimo upału, wspiąć się w okolice zamku by móc spojrzeć na kwitnące Noli z góry.
Spokój i cisza wypełniająca całe miasteczko doskonale robi naszym głowom. Chyba nawet nie spodziewaliśmy się, że Noli tak bardzo przypadnie nam do gustu. Nieśpieszny spacer kończymy – oczywiście, że tak! – lodami ;)
Pora na kolejny etap naszej wakacyjnej podróży. Odwiedzając Ligurię nie sposób nie odwiedzić stolicy tego regionu, zarazem największego portu morskiego Włoch. Obieramy zatem kierunek na Genuę. Nie obywa się jednak bez, niezbyt przyjemnych, perypetii. Na obczajonym wcześniej Capingu Genova East słyszymy, że jest kompletnie zawalony i nie ma najmniejszych szans na nocleg. No to skucha. W pobliżu jest jeszcze jeden camp. Uderzamy więc tam, ale info o braku miejsc parkingowych i konieczność pozostawienia auta na drodze kawał drogi od campingu, zupełnie do nas nie przemawia. Jesteśmy więc zmuszeni, do 70 km zrobionych wcześniej z Noli, dołożyć kolejne 30 km i jechać aż do Rapallo. Ma to też swoje dobre strony – w końcu w Rapallo mamy zamiar zabawić kilka dni. Ten wieczór z uwagi na późną porę (na Camping Rapallo docieramy już mocno po zmroku), spędzamy przed namiotem. Ale wino oczywiście jest! ;)
GENUA (GENOVA)
Rozległy, starożytny port, przez niektórych uznawany za najbardziej klimatyczne miasto Włoch, położone jest pomiędzy dwoma, zupełnie odmiennymi, częściami wybrzeża. Zachodnią Rivierą di Ponente, skąd przyjechaliśmy oraz wschodnią bardziej dziką i urwistą Rivierą di Levante. Jej atrakcje dopiero przed nami ;) Znany amerykańsko-brytyjski pisarz, Henry James pisał zarazem, że Genua to „najbardziej poplątane i chaotyczne miasto, najbardziej zawiła zagadka topograficzna na świecie”. Daliśmy sobie cały dzień na jej zgłębienie.
Skoro mamy do czynienia z miastem portowym, wizytę w Genui rozpoczynamy od antycznego portu (Porto Antico), którego wizualnie największą atrakcją jest Il Bigo – monumentalna ośmioramienna konstrukcja z windą widokową, zaprojektowana przez architekta Renzo Piano. Il Bigo powstało w 1992 roku, na cześć Krzysztofa Kolumba. Swym wyglądem, z wieloma odnóżami, przypomina dawne dźwigi portowe.
W bezpośrednim sąsiedztwie Il Bigo – przy moście Spinola, nieopodal Latarni morskiej – znajduje się, wielkie i nowoczesne akwarium morskie, drugie co do wielkości w Europie. Choć bilety do akwarium do najtańszych nie należą (25€), cieszy się ono ogromną popularnością. Wewnątrz mieści się 71 zbiorników wodnych, w których zgromadzono 600 gatunków morskich stworzeń. Wśród nich między innymi: żarłacze szare, delfiny, pingwiny, foki, a także ryby i płazy z Amazonii, Karaibów, Morza Arktycznego i Morza Czerwonego. Mamy okazję również podziwiać największą rekonstrukcję karaibskiej rafy koralowej z manatami, murenami, żółwiami morskimi i skalarami.
Acquario di Genova zdecydowanie warto zobaczyć, niemniej jednak zawsze w tego typu miejscach, pomimo ekologicznego nastawienia obiektu, odnoszę wrażenie, że zwierzęta – zwłaszcza większe – są trochę smutne i stęsknione za wolnością.
Po północnej stronie akwarium, przy kolejnej przystani, cumuje Il Galeone Neptune. Pełnowymiarowa, nieco kiczowata, replika XVII-wiecznego galeonu została wybudowana specjalnie na potrzeby filmu „Piraci” w reżyserii naszego Romana Polańskiego.
Po atrakcjach związanych z Porto Antico, strasznie zgłodnieliśmy. Od czego jednak gastronomia genueńska ;) W ramach odpoczynku zajadamy się małą pizzą i przepysznym pierogiem.
Za największym portem Italii rozciąga się fascynujący labirynt wąskich uliczek i caruggi – bardzo wąskich przejść. Niektóre z nich są tak wąskie, że nigdy nie dociera do nich światło słoneczne. Prawdziwy klimat i aurę średniowiecznej starówki, najintensywniej można poczuć, wałęsając się wśród starej zabudowy oraz ciasnych zakamarków. Tak zwarty rozkład ulic i budynków to efekt sytuacji politycznej Genui w XIII i XIV wieku. Najważniejsze rody w mieście wtedy – Doria, Spinola, Grimaldi i Fieschi – podzieliły ulice i place jako swoje terytoria włączając w to nawet kościoły. Ciosem noża w plecy mogła się skończyć nawet wizyta w kaplicy innego rodu. Nowe budynki na terenach przynależnych do każdej z rodzin, wciskano gdzie tylko się dało, co przyczyniło się do powstania, labiryntu krzywych uliczek, osobliwego pola walki rodowych waśni, które trwały jeszcze do połowy XVIII wieku. Dla mnie kawał fascynującej historii.
Z Piazza Bianchi, pełną życia średniowieczną Via San Luca kierujemy się na północ. Centralną częścią tej trochę hałaśliwej i zaniedbanej dzielnicy jest Via della Maddalena, na której kwitnie działalność genueńskich domów publicznych, których obecność w postaci znudzonych pań parających się najstarszym zawodem świata jest aż nazbyt widoczna w wąskich uliczkach dzielnicy. Nie można powiedzieć jednak, żeby było niebezpiecznie, miejscami jest po prostu odrobinę dziwnie.
Strome alejki wyprowadzają nas na spokojną i uporządkowaną Via Garibaldi. Arystokratyczna, spektakularna ulica, symbolicznie, dzieli miasto na starsze i nowe dzielnice (Strade Nuove). Pełna jest pięknych, zabytkowych kamienic i reprezentacyjnych pałaców między innymi Podestà, Bianco, Rosso i Doria-Tursi.
Renesansowe, barokowe – każdy z pałaców robi piorunujące wrażenie. Niektóre z nich można zwiedzić na partyzanta po prostu wchodząc, przynajmniej na dziedziniec.
Przy ulicy Via Balbi, kilka minut drogi na zachód od Via Garibaldi, położony jest Palazzo Reale (Pałac Królewski). Do pałacu wchodzi się przez wielkie atrium. Wejście na elegancki dziedziniec wewnętrzny z słynnymi Giardino (Ogrodami) jest bezpłatne. Choćby dla nich warto tu zajrzeć. Pałac wraz z innymi renesansowymi i barokowymi pałacami Genui, wpisany został w 2006 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako Genua: Le Strade Nuove i system pałaców Rolli (pełna lista liczy 42 pałace).
W rodzinnym mieście Krzysztofa Kolumba nie mogłoby zabraknąć zabytków i pamiątek z nim związanych. I choć pod Dom Krzysztofa Kolumba (Casa di Colombo) nie zachodzimy, na usprawiedliwienie zaglądamy pod, znajdujący się na końcu Via Balbi Piazza Aquaverde, pomnik mu poświęcony (Monumento a Cristoforo Colombo).
Dzień bez lodów i wina musielibyśmy uznać za stracony. Kwestię wina załatwimy wieczór ;) natomiast na lody przyszła najwyższa pora. Na poszukiwanie, dobrze ukrytej w okolicy placu Piazza De Ferrari, Gelateri Profumo trochę nam schodzi. Kupimy tam jednak jedne z smaczniejszych lodów we Włoszech – zdecydowanie polecamy i jednocześnie ślemy w tym miejscu podziękowania dla Magdy, która nam ją wyszukała :)
Po przyjemnej, pysznej ochłodzie kontynuujemy spacer, zachwycając się wąskimi uliczkami i przyjemnym włoskim klimatem. Brukowane alejki, wąskie przesmyki między budynkami, bulwary i bramy, w których łatwo się zagubić.
By móc spojrzeć na Genove z góry musimy dostać się do Castelletto. Pomimo tego, iż podejście na piechotę daje trochę w kość, to niesamowita panorama na całą starówkę i port w 100% nam rekompensuje wszelkie trudy.
Zaglądamy również w samo serce miasta czyli na Piazza de Ferrari. Główny plac w centrum Genui łączy w sobie historyczność z nowoczesnością. W centrum placu stoi słynna fontanna, która została niedawno odnowiona. Wokół Piazza de Ferrari podziwiać możemy liczne budynki klasycystyczne i secesyjne. Często miejsce to określa się jako „City” Genua.
Do Piazza de Ferrari, przyklejona jest Piazza Matteotti. Tu umiejscowiony jest Palazzo Ducale – czyli Pałac dożów. Chyba nie robi na nas większego wrażenia, bo zdjęcia brak ;) Wchodzimy natomiast do, znajdującego się po drugiej stronie placu, kościoła Gesù (Genova la Chiesa del Gesù).
Kościół został zaprojektowany przez Pellegrina Tibaldiego i zbudowany na przełomie XVI i XVI w. Jest ozdobiony mnóstwem marmurowych i złoconych sztukaterii. W kościele możemy również oglądać dzieła sztuki znanych artystów barokowego malarstwa m. in. Petera Palua Rubensa i Guido Reniego.
Na zachód od Piazza Matteotti wznosi się jeden z bardziej znanych i podziwianych zabytków Ligurii – Katedra św. Wawrzyńca (Cattedrale di San Lorenzo), będąca siedzibą arcybiskupstwa Genui. Uwagę przyciąga zachodnia fasada świątyni – misterna kompozycja krętych kolumn oraz czarno-białych pasów z kamienia. Pokrywające budynek pasy, podobnież jak inne budynki z tego typu zdobieniami były świadectwem prestiżu i mogły być stosowane tylko po uzyskaniu specjalnego zezwolenia.
Wewnątrz znajdziemy renesansową kaplicę poświęconą Św. Janowi Chrzcicielowi – patronowi miasta. Warto również zwrócić uwagę na XII wieczny, północy portal kościoła, wykonany w stylu romańskim oraz zabytkowy fresk, przedstawiający ostatnią wieczerzę, znajdujący się nad głównym wejściem.
Na zakończenie naszej włóczęgi po Genui, postanawiamy odszukać jeszcze, uznawany za najpiękniejszy placyk w mieście, w przeszłości należący do rodziny Doria – Piazza San Matteo. Nuctea chyba jest nieco rozczarowana, ale na mnie placyk i pasiasty Kościół San Matteo (XII – XIII w) z kryptą i nagrobkiem Andrea Dorii robi spore wrażenie.
Na tym kończymy nasz „Dzień z Genovą”. Dla nas jeden dzień to – myślę – akurat w sam raz. Oczywiście w mieście i okolicy byłoby co robić przez ładnych kilka dni, nie nudząc się. My jednak mamy „zakrojony na szeroką skalę” większy plan ;) Tymczasem jednak wracamy do bazy.
RAPALLO
Rapallo w przepiękny sposób wkomponowało się w Riwierę Lewantyńską, tuż nad Zatoką Tigullio. Z jednej strony nad miastem dominują zielone, wysokie szczyty górskie, przez które w tunelach i na estakadach przechodzi autostrada. Z drugiej strony Rapallo jest otulone przez lazurowe morze z krystalicznie czystą wodą. Po sprawnym ogarnięciu się campie, rzutem na taśmę, załapujemy się na urzekający zachód słońca. Uff!!! Mamy sporo farta, jest cudownie! ;)
Jednym z niewielu zabytków miasteczka jest Castello sul Mare. Zamek na morzu, który stał się symbolem Rapallo. To XVI wieczna twierdza warowna, która miała za zadanie obronę miasta przed wrogimi wojskami, głównie tureckimi. Obecnie odbywają się tutaj wydarzenia kulturalne i różnego rodzaju uroczystości.
Po tych kilku wieczorach spędzonych w Varigotti mieliśmy lekkie obawy jak to będzie wyglądać dalej. Jak się okazało, nasze obawy były zupełnie bezpodstawne. Miejscówki na ławeczce na tarasie widokowym przy ulicy Via Avenaggi nie zamieniłbym na żadną inną. I niech Was nawet na moment nie zwiedzie towarzystwo Lucyfera :D
Z naszej ławeczki mamy doskonały widok na wspomniany już Castello sul Mare, a także na Lungomare Vittorio Veneto – główną miejską promenadę biegnącą wzdłuż wybrzeża. Pomiędzy deptakiem, a ulicą rosną wysokie palmy. Przy ulicy znajdują się liczne restauracje, pizzerie, ale także lodziarnie i bary. To najbardziej tętniąca życiem ulica w mieście. A to wszystko w niepowtarzalnym blasku księżyca. Chwilo trwaj wiecznie!
Jakby tego wszystkiego było mało, w drodze powrotnej na camping (tym razem nie musimy wdrapywać się na żadne wzgórze :P), na głównej promenadzie łapiemy się na koncert jakiejś kapeli. Nie zatrzymać się, by móc się pobujać przez kilka chwil nie sposób! Na koniec, na dalszą drogę do bazy wjeżdżają lody, lody, lody!
Tak kończy się ten niesamowity dzień i w taki sposób również kończy się ta część historii #summertrip #vivaItalia 2016.
Jednego bądźcie pewni – ciąg dalszy nastąpi – dopiero się rozkręcamy! Stay tuned! ;) A tymczasem zainteresowanych większą liczbą zdjęć, zapraszam do odwiedzenia galerii: Viva Italia / Part 3
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Noclegi
- Camping San Martino / Finale Ligure
- Camping Rapallo / Rapallo
Topo / Przewodniki wspinaczkowe
Przewodniki turystyczne
Pięknie tam, zazdroszczę takiej podróży z pasją, gdybym mogła wziąć więcej urlopu też bym chętnie pojechała samochodem do Włoch.
Byliśmy we Włoszech 3 tygodnie, z czego do tej pory opisałem 10 dni. Takie 3 tygodnie urlopu naprawdę pozwala zapomnieć o pracy :) Polecam.
Włochy jak zwykle ładne ;) Nie mówię nawet o tych skałach, tylko miasta, takie śródziemnomorskie ;)
Jak widzę takie klify, do których trzeba zjechać to zawsze się zastanawiam, a jak ktoś zjedzie i stwierdzi, że jest trudno, to będzie miał problem by wrócić :P Wiem, wiem, zawsze da się to jakoś ogarnąć, ale taka myśl się pojawia ;)
Najciekawszym z takich rejonów jest chyba francuski kanion Verdon. Po zjeździe czeka Cię a) wspinaczka w górę (rejon należy raczej do tych trudniejszych) b) zjazd na dno wąwozu i wielogodzinny spacer do drogi ;-)
ps. Włoskie miasteczka są przepiękne!
Pingback: Viva Italia! Part 6 – z Portovenere do Val Gardeny — Pionowe Myśli