Dwa lata temu spędziliśmy trzy, wspaniałe tygodnie poznając bliżej, położony na południu Francji, region Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże (jeśli ktoś nie miał do tej pory okazji, to bezwzględnie odsyłam do lektury —> Alpes – Provence – Côte d’Azur). Tegoroczne wakacje, niejako nawiązując do francuskich wojaży, postanowiliśmy spędzić na północy Włoch, wspinając się w górach i skałach, zwiedzając miasta, miasteczka i wioski oraz schładzając się w morzu – tak, były i takie momenty ;) Opowieść o tym, gdzie nas oczy poniosły i co z tego wynikło najwyższy czas rozpocząć :) Na początek zabierzemy Was w góry, do doliny Val Ferret, leżącej w regionie Doliny Aosty, na południe od najwyższego szczytu Europy.
Trasę z Poznania do Arnouvy (~1400 km), postanowiliśmy podzielić na dwa dni, tak by na około tysięcznym kilometrze, jeszcze na terenie Niemiec, spędzić pierwszą noc podróży. Wieczór poprzedzający wyjazd mija nam na ostatnich przepakowaniach oraz znalezieniu miejsca na nocleg. Nasz wybór pada na idylliczny Camping Herrenwies w miejscowości Fornbach.
Na wyjazd uzbroiliśmy się w dwuosobowy, wygodny dmuchany materac i… nożną pompkę do niego. Efektem tego pompowanie trwa dość długo, że tak delikatnie się wyrażę ;) Pora późna plus lenivo i noc tę spędzamy w namiocie na łóżku wodnym :D Nazajutrz ruszamy dalej. Nasza trasa wiedzie przez sławetne Szamoniowo. Oboje jesteśmy tutaj po raz pierwszy i pomimo tego, że tylko przejazdem, to w zupełności wystarcza by zdać sobie sprawę z tego, że jest to niezwykle elektryzujące miejsce. Nie bez przyczyny ściągają tu hordy wspinaczy, turystów, rowerzystów i narciarzy.
By dostać się z Chamonix do Courmayeur musimy przejechać przez Tunel Mont Blanc, łączący Francję i Włochy. Stanowi on fragment trasy E25 i jest jedną z głównych transalpejskich tras transportowych. Alpejski Tunel du Mont Blanc otwarto 16 lipca 1965 roku, ma on 11.600 m długości, 8 m szerokości i 4,35 wysokości. Przyjemność ta kosztuje nas jedyne 43.50€. Przejazd przez tunel trwa około 12 minut. Wnętrze jak to w tunelu:
W godzinach popołudniowych docieramy do doliny Val Ferret. Jest ona jedną z bocznych dolin Doliny Aosty. Leży na obszarze gminy Courmayeur u stóp Mont Blanc. Od północy, poprzez Przełęcz Ferret (Col Ferret) 2537 m n.p.m. graniczy ze Szwajcarią. Wzdłuż Val Ferret, po lewej stronie, rozpościerają się najwyższe szczyty masywu Mont Blanc: Mont Dolent, Aiguille de Triolet, Aiguille de Talèfre, Aiguille de Leschaux, Grandes Jorasses oraz Dente del Gigante.
źródło: ciekawaosta.pl
Nim wjedziemy do Entrèves zatrzymujemy się na dłuższą chwilę w jakiejś bocznej zatoczce. Przed naszymi oczyma rozpościera się widok, doskonale nam znanej, jednak do tej pory wyłącznie ze zdjęć, artykułów i filmików, fantastycznej Peuterey Integrale – najwspanialszej grani Alp, będącej jednocześnie najdłuższą drogą na szczyt Mont Blanc. Na ten megaklasyk składają się: pd. grań Aiguille Noire de Peuterey, Damy Angielskie (Dames Anglaises), Aiguille Blanche de Peuterey, przełęcz Peuterey (Col de Peuterey), Filar Narożny, Mont Blanc de Courmayeur, wreszcie Mont Blanc.
Powróćmy jednak na ziemię, ta relacja nie będzie traktować o przejściu słynnej „Peutereyki” – jeszcze nie tym razem ;) W samej dolinie, u stóp gigantów znajdują się dwa campingi: Camping Grandes Jorasses oraz Camping Tronchey, zlokalizowane zaledwie kilka kilometrów od siebie. Zatrzymujemy się na tym drugim. W necie chodzą słuchy, że ładniejszym. Zamierzamy tu spędzić noc i potem ruszyć dalej w głąb doliny. Miejscówka najzacniejsza z możliwych, tuż pod ogromną Tronchey Wall of the Grandes Jorasses.
Rozbijamy namiot, bierzemy prysznic i zalegamy na chwilę… w cieniu samochodu. Słońce przygrzewa niemiłosiernie! Z kolei, gdy już zachodzi, w jednym momencie temperatura leci w dół kilkanaście stopni. Oznacza to ni mniej, ni więcej, iż najwyższa pora rozruszać kości. Postanawiamy wybrać się na spacer wzdłuż rzeki La Dranse de Ferret. Zatrzymujemy się na urokliwym mostku, z niebrzydkim widokiem na południowo-zachodnią ścianę Petit Greuvetty (3226 m n.p.m.) – cholernie pięknie tutaj!
Z wolna zapada zmierzch, gdy droga zawija ostry zakręt i zaczyna stromo wznosić się górę, zawracamy na camping. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze raz – jakiekolwiek wyjaśnienia zbędne.
„Peutereyka”
Wieczór spędzamy na karimacie przed namiotem, z cydrem w dłoni. Pod czarnym niebem z milionem gwiazd. Nie siedzimy jednak długo, wypizg skutecznie przegania nas do śpiworów. Poza tym, rano czeka nas wczesna pobudka. Zrywamy się ze snu, nim wstanie świt, gdy wkoło wszyscy jeszcze śpią. Gotowanie, zwijanie obozu, niby najprostsze, rutynowe czynności, sprawiające jednak niesłychaną radość i podekscytowanie tym, co przed nami. Jak to będzie..?
Miejsce parkingowe na końcu doliny, w Arnouvie znajdujemy bezproblemowo. Ostatnie przepakowanie – ruszamy na kilka dni w góry – nie możemy niczego zapomnieć. Udzielamy jeszcze pomocy pewnemu starszemu jegomościowi, pytającemu o drogę do Bivacco Comino i ruszamy przed siebie. Początkowo idziemy szeroką i wygodną drogą szutrową, wiodącą do Refuge Elena. Przy wyraźnym, żółtym znaku wskazującym Rifugio Dalmazzi odbijamy w ścieżkę w lewo, zostawiając za sobą Val Ferret. Przed nami maluje się fantastyczna sceneria Triolet Cirque: Aiguille Savoie, Pointe des Papillons, Pointe Isabelle i grzbietu Monts Rouges de Triolet z iglicami Les aiguilles Rouges de Triolet na czele. Znakomicie, gdy się lepiej przyjrzeć, widać też nasz najbliższy cel – żółty punkcik – schronisko Rifugio Dalmazzi.
Po około 200 metrach docieramy do stalowego mostu przerzuconego przez rzekę Dora di Ferret. Przekraczamy ją i za żółtymi znakami kontynuujemy podejście. Pogoda jest bezbłędna – plecak wypełniony po brzegi szpejem, szturm-żarciem i całą masą rzeczy pierwszej potrzeby – jeszcze nie ciąży, więc idzie nam się przyjemnie.
Przekraczamy rzekę i podchodzimy grzbietem moreny z lewej strony urwiska, trawersując pod ścianą Pareti di Titanei. Znajduje się tu sporo dróg wspinaczkowych, znakomitych celów blisko parkingu, w przypadku niepewnej pogody. Kontynuując podejście, cały czas za żółtymi kółkami i strzałkami docieramy do luźnych skał. W tym miejscu ścieżka staje dęba, pojawiają się grube liny i stalowe kotwy, znacząco ułatwiające dalszą część drogi do schroniska.
Gdyby nie fakt, że wystartowaliśmy bardzo wcześnie i udaje nam się większą część trasy pokonać w cieniu, byłoby z nami źle. Plecak z każdym krokiem przygniata do ziemi coraz bardziej. Trudności tej części podejścia robią swoje. Całe szczęście, że na całym tym odcinku z ubezpieczeniami, tylko raz musimy się wyminąć ze schodzącymi z góry. Ostatni fragment drogi do schronu wiedzie już wygodną ścieżką, która wyprowadza nas do „amfiteatru” Triolet.
Ku naszemu zaskoczeniu i pomimo faktu, że im bliżej Rifuge, tym częściej muszę się zatrzymywać, po 2:20h docieramy na miejsce. Czyli tak jak sugeruje czas przewodnikowy (2-2.5h).
Pierwsze wzmianki o Rifugio Dalmazzi sięgają 1880 roku. Murowane schronisko zostało wzniesione w 1932 roku, a następnie rozbudowane w latach ’80. W 2001 roku miała miejsce ostatnia gruntowna modernizacja i właśnie jej schronisko zawdzięcza współczesny kształt i wygląd.
Nocleg, pomni różnych wcześniejszych doświadczeń, oczywiście mamy zaklepany. Co ciekawe po raz pierwszy w życiu, rezerwacji dokonałem za pomocą… facebooka ;) Jakiś tydzień przed wyjazdem, zupełnie przypadkowo udało mi się złapać Fabrizio na funpage’u rifugio. I tak oto jesteśmy ;)
Po krótkim powitaniu z gospodarzami schroniska – Fabrizio i Chiarą, udajemy się do przydzielonego nam pokoju, jednego z dwóch znajdujących się tutaj. Prócz nas, stacjonuje tu jeszcze para włoska. Rozpakowujemy wszystkie bambetle, niespecjalnie się śpiesząc – w końcu czas mamy dobry – i wrzucamy małe co nieco na ruszcik.
Jako, że nie mamy jednak zamiaru całego dnia przebimbać, choć w zasadzie co byłoby w tym złego? :P, pakujemy zabawki i zarządzamy wymarsz. Podejścia pod ścianę mamy całe… 5 minut ;) Wychodząc mijamy najbliższy schroniska sektor z krótkimi, całkowicie ubezpieczonymi drogami – PlLACCHE DELLA CONTEA 1, przechodzimy obok toalety i za przełamaniem ściany skręcamy w prawo pod drogę. Tu znajduje się nasza – Cris-Tal, ubezpieczona, siedmio-wyciągowa droga z 2007 roku, zatem jeszcze całkiem świeża. Pierwszy, 40-metrowy wyciąg startuje dobrze widocznymi płytami.
Pomimo tego, że linia jest ubezpieczona zawieszamy sobie parę kostek i friendów przy pasie, tak na wszelki wypadek. Na początkowym odcinku mamy od razu do czynienia z jednym z trzech najtrudniejszych fragmentów całej drogi (5b/c). Dodatkowo błądzę trochę, idąc za bardzo w lewo, co kończy się zadawaniem przez przewieszkę z jakichś mega słabych krawądek. To nie może być tutaj! Wycofuję się parę metrów i próbuje tym razem nieco bardziej z prawa. Płytowe skradanko, jest czujnie, ale bez większych problemów pokonuję trudności. Wyżej już jest nieco łatwiej. Motam szybko stanik i po kilku chwilach daję sygnał mojej partnerce, że może iść.
Kontynuujemy wspinanie ładną, czarną płytą, a następnie półkolem – od prawej do lewej – omijamy ciemne zacięcie. Kolejny trzeci wyciąg przed nami, tutaj zamieniamy się i prowadzenie przejmuje Nuctea. Wiedzie on łatwiejszym terenem do grzebienia, by przez prostą płytę wyprowadzić nas do podstawy pięknej rysy.
Prowadzenia tej rysy trochę zazdroszczę Nuctei, tego typu formacje właśnie, wszelkiego rodzaju rysy. zacięcia to jest to co najbardziej lubię! Tworzymy jednak prawdziwy zespół, więc z przyjemnością patrzę jak napiera ;)
Wspinamy się rzeczoną ryską, a później ponownie płytą. Kolejne metry, kolejny wyciąg za nami. Ostrzem grzbietu dostajemy się półkę, skąd przenosimy stanowisko w prawo, około pięciu metrów pod efektowną kluczową płytę (6a). Ponownie zamieniamy się na prowadzeniu. Płytka jest pierwszorzędna!
Ostatni wyciąg ponownie, jako pierwsza, łoi Nuctea. Grzbietem i przez odpęknięte płyty wyprowadza nas na wygodną ambonę, gdzie kończy się nasza droga.
Siedem wyciągów zajęło nam dwie godziny, czyli całkiem nieźle. Pogoda jest rewelacyjna, widoki nieziemskie – cały Triolet Cirque jak na dłoni! Od lewa Aiguille de Leschaux z fantastyczną, północno-wschodnią ścianą, dalej igła l’Aiguillon, trójkątna piramida l’Eboulement, Aiguille de Talèfre, aż po południową grań Aiguille Savoie.
Na wygodnej „platformie szczytowej” zalegamy na nieco dłuższą chwilę. Mimo, że nie postawiliśmy dziś stopy na żadnym szczycie, jest zajebiście!
„… ponieważ droga jest celem.”
Po kilkunastu minutach zachwytu, szykujemy się do odwrotu. Droga zejściowa wiedzie naszą drogą wejścia. Pokonujemy ją na sześć zjazdów. Raz, powyżej wspominanej przeze mnie rysy na piątym wyciągu, haczy nam się lina, muszę przewspinać się z powrotem kilka metrów by ją odklinować. Poza tym, bez większych problemów, w ~1.5h meldujemy się pod ścianą.
Wracamy do schroniska, zapodajemy po dużej herbie, do tego podwójnego liofa i kilka chwil odpoczynku. Z uwagi na dość wczesną jeszcze porę, postanawiamy zrobić rekonesans w okolice lodowca. W trakcie podejścia, pod ścianami Monts Rouges de Triolet napotykamy sporej wielkości stadko koziorożców alpejskich. Niestety, mają bardzo małe parcie na szkło i moje „polowanie” na efektowne photo nie wypada zbyt dobrze :/
Inaczej sprawy się mają, jeśli chodzi o Glacier de Triolet. Im bliżej niego się znajdujemy tym bardziej czuć powagę sytuacji i „grozę gór”.
Lodowiec de Triolet strzeże dostępu do wielu klasycznych dróg na najwyższe szczyty Triolet Cirque, w tym między innymi do chodzącej nam po głowie klasycznej drogi południowo-wschodnią granią Aiguille Savoie (Preuss route). Wspinaczka tą drogą, wraz z podejściem lodowcem i zejściem północną granią, a następnie lodowcem (alternatywą jest kilkanaście zjazdów modernistyczną linią Favola d’Amore) to już poważniejsze wyzwanie.
Śledząc fejsbukowy profil Refuge Dalmazzi, jakieś dwa tygodnie przed naszym przyjazdem, Fabrizio wrzuca posta z informacją o ogromnym obrywie lodowca (rzędu kilkudziesięciu tysięcy metrów sześciennych lodu). Podczas naszego rekonesansu sytuacja się powtarza, towarzyszy temu zjawisku olbrzymi huk. Nie udaje mi się tego niestety sfilmować, ale skala zjawiska robi na nas duże wrażenie.
Podchodzimy jeszcze trochę wyżej, tak aby móc zobaczyć cały skalny mur masywu Monts Rouges de Triolet. Fenomenalny ciąg ścian, turni i przełęczy. Prawdziwy raj dla alpinistów!
Podejście na zasadzie „chodźmy jeszcze trochę wyżej, jeszcze tylko tam…” sprawia, że mamy ładny kawał z powrotem teraz. Zatem pora wracać.
Schodząc ponownie napotykamy się, na wspomniane wcześniej „kozy” alpejskie. Efekt mniej więcej ten sam, czyli mizerny. Podziwiać jednak zdecydowanie jest co. Przed nami, po drugiej stronie Val Ferret, Alpy Pennińskie. Nasze spojrzenie najmocniej przyciąga piękna, północna ściana Grande Rochère, w masywie Grand Combin. Jest na czym oko zawiesić…
Po dotarciu do schroniska, zalegamy na kilka chwil w wyrkach. Do jadalni schodzimy, a w zasadzie wchodzimy gdyż nasz pokój znajduje się na najniższym poziomie, dopiero gdy się trochę uspokoi, po kolacji. W międzyczasie, ku naszemu zaskoczeniu przychodzi totalna zlewa. Pada cały wieczór do późnych godzin nocnych :/ Nie zważając na nic, postanawiam zaszaleć i ostatnie wieczorne wertowanie topo spędzamy przy dwóch puszkach Birra Moretti oraz dwóch kawałkach ciastach czekoladowego – własny wyrób Chiary. Nie muszę chyba mówić jak wchodzą ;) Na noc prócz nas i Włochów, do pokoju dokooptowano jeszcze kilka osób, chyba mamy komplet.
Poranek podobnie jak w poprzedni – zimno. Chyba nawet zimniej, bo i wyżej jesteśmy, ale lampa stuprocentowa. Wygrzebujemy się spod koców, śpiworów, śniadanie i w drogę. Tego dnia czeka nas dłuższe podejście niż wczoraj. Okoliczności przyrody nam się nie nudzą ani przez moment.
Od schroniska, idziemy podobnie jak dzień wcześniej, do moreny i jej prawym brzegiem. Ignorując pierwszą ścieżkę odchodzącą w prawo, w kierunku 2ème Pointe Centrale, docieramy do lodowczyka, gdzie zakładamy raki. Stąd, z początku łagodnym stokiem podchodzimy ku dwóm czerwonym ostrogom.
Z daleka, południowo-zachodnia ściana Pointe centrale Aiguilles Rouges de Triolet (3327 m n.p.m.) zdawała się kłaść przed nami, jednak im bliżej znajdowaliśmy się, tym bardziej się pionowała, czego notabene na zdjęciach w ogóle nie widać (jakiś „antykaszlik” ze mnie). Fakty jednak są takie, że bez raków ani rusz, czekan również wskazany. Gdy docieramy do podstawy ściany, ta zaczyna się nad nami wywieszać…
Nie to jest jednak naszym największym problemem. W tej lodowej stromiźnie nie ma za bardzo możliwości założyć nawet uprzęży, a co dopiero móc asekurować i nie zwalić się w dół. Ale co tam, żeby było mało, początek drogi – kilkanaście metrów gładkich, wilgotnych płyt jest kompletnie nieasekurowalnych, a żeby się do nich dostać mamy dwa wyjścia: „skok w dal z wczepieniem się w skałę” lub zewspinanie w dół szczeliny brzeżnej. Najwidoczniej wytopiło więcej lodu i śniegu w tym sezonie. Niby wisi jakiś kawałek poręczówki, prawdopodobnie z pierwszego właściwego stanowiska, ale co tu dużo mówić, nasze morale są podobne do panującej temperatury – poniżej zera. Skostniałe ciała odmawiają posłuszeństwa. Kilkanaście minut bijemy się z myślami, i mimo że decyzja jest potwornie trudna, głowa – podobnie jak ciało – nie puszcza… Berezina, piękna droga wyprowadzająca na centralny wierzchołek Monts Rouges du Triolet nie dla nas tym razem. Przyznam szczerze, wracam w dół ze spuszczoną głową jak zbity pies :( Trzeba koniecznie dodać tutaj, że nawet samo zejście w dół, z uwagi na kąt nachylenia lodowczyka sprawia mnóstwo problemów. Przerzucamy przez poręczówkę nasze liny i przy ich pomocy schodzimy w dół. Jest tak stromo, że bez liny absolutnie nie do zejścia!
Schodząc w dół, żeby jednak coś podziałać i nie zmarnować całkowicie dnia, postanawiamy znaleźć jakiś cel zastępczy. Wiąże się to z moim zbiegnięciem do schroniska po topo. Podchodząc ponownie w górę, wręcz słaniam się na miękkich nogach, więc gdy docieram do Nuctei, jedynym ratunkiem dla mnie są węgle.
Szybka decyzja i wybór pada na biegnącą ładnym kantem, drogę Vento Polare, na południowym skraju Placche della Contea 2, oddalonej o około 15 minut od schroniska.
By linia biegła logiczniej, pierwszy wyciąg można pokonać wariantem Berniniego, płytą z prawej strony ostrza grzbietu. Tak właśnie czynimy. Płyta jest ubezpieczona, o dołożeniu czegoś własnego nie ma mowy. Mimo, że wyceniona tylko na 5c to niebanalna. Pociągnąć nie ma z czego, technika, obłości i balans. Trzeba się zdecydowanie sprężyć.
Po przejściu płyty, docieramy do krawędzi kantu, gdzie po 40 metrach zakładamy pierwsze stanowisko. Drugi wyciąg to kapitalne wspinanie kantem, aż do pęknięcia za którym przewijamy się w prawo. Jedyne czego można żałować, to, że brak zdjęć z tego fragmentu drogi. Teraz Nuctea przejmuje prowadzenie. Przed nią płyty i przewinięcie się przez przewieszkę z dość wymagającą asekuracją. Rysy na friendy w tutejszym granicie znacznie różnią się od tego, który znamy z naszych Tatr. Są znacznie płytsze i ciężko o dobrą asekurację. Kolejny czwarty wyciąg to ponownie płyty, dość wymagające jak na swoją wycenę 5c.
Po czwartym wyciągu kończymy drogę, dalsza jej część to łatwy dwójkowo-trójkowy teren. Ponownie nie zdobywamy żadnego szczytu, no cóż czasem tak bywa. Jakoś długo nie zabawiamy i w trzech zjazdach, częściowo tą samą drogą ewakuujemy się do podstawy ściany.
Nie wiedząc co ze sobą zrobić, wpadamy na (chyba nienajlepszy jednak) pomysł, kolejnej drogi. Tym razem Il Fabro e il Filosofo. Pierwszy trójkowy wyciąg przechodzimy na żywca, trochę obchodząc bokiem. Drugi jest kluczowy, do pokonania mamy piękną płytę (6a/6a+). Crux – dojście do rysy – trochę zasięgowy, dla wyższego łatwiej, ale w naszym przypadku jest inaczej. Mój spręż już całkowicie leży i nie potrafię pokonać tego miejsca. Nuctea przeciwnie, w ładnym stylu pokonuje kluczowy fragment pierwszego wyciągu :) Ostatecznie decydujemy jednak, że odpuszczamy na dziś – jest 17 zbierają się ciemne chmury i zaczyna pogrzmiewać – i wracamy do schroniska. Tym razem, przez cały wieczór i noc, cały pokój jest wyłącznie do naszej dyspozycji.
Napitki, wiktuały, długie rozmowy i zdjęcia z okolic refuge – tak mija nam cały długi wieczór. Ogromną zaletą platformy widokowej schroniska są widoki, najefektowniejszą prezencją błyszczy zdecydowanie Grande Rochère.
Tego wieczoru, podejmujemy również, bardzo trudną dla nas obojga, decyzję. Patrząc prawdzie w oczy, na Drogę Preussa południowo-zachodnią granią na Aiguille Savoie przy aktualnym stanie lodowca i naszej wiedzy na jego temat, nie mamy najmniejszych szans. Na poważniejsze drogi w rejonie, jak dobrze pokazała nam Berezina, aktualnie też nasze szanse są mizerne. A to przecież jedna z łatwiejszych propozycji tych dłuższych, ładniejszych dróg. Inna sprawa, że raczej nikt w tym czasie nie chodzi na poważniejsze drogi tutaj. Świadomi tego wszystkiego i naszej obecnej dyspozycji, postanawiamy przespać jeszcze tę noc w schronisku a rano schodzić do doliny i jechać dalej.
Nazajutrz, oczywiście pogoda bezbłędna, ale decyzja zapadła. Wstajemy dość wcześnie, jemy śniadanie, pakujemy się, żegnamy i schodzimy do Val Ferret.
Oczywiście zejście z ciężkim plecakiem jest jeszcze gorsze niż podejście, ale jakoś dajemy rady. Tym razem mijamy się z większą liczbą osób zmierzających do schroniska. O ile podejście bez sztucznych ułatwień byłoby bardzo trudne, tak zejście najpewniej niemożliwe.
Już z drogi szutrowej, wieńczącej zejście na parking do samochodu, ostatni raz oglądamy się za siebie, by spojrzeć na Triolet Cirque. Żegnamy się, czy na zawsze..? czy jeszcze kiedyś tutaj wrócimy..? Czas pokaże.
Piękna pogoda to i tłumy walą w góry. W przeważającej większości do Refuge Eleny, ale i wyżej również. My, schodzący w dół, stanowimy zdecydowaną mniejszość. Parking zastajemy totalnie zapchany. Przepakowujemy się, przebieramy i z przystankiem na Campingu Tronchey na prysznic i szybkie wysuszenie namiotu, ruszamy dalej. Już na sam koniec, opuszczając Val Ferret, odsłania przed nami swe oblicze, aż po sam Mont Blanc, wspaniała Peuterey Integrale. Na otarcie łez.
„Jeśli nie marzymy, jesteśmy martwi”
*****
Nie każda wyprawa kończy się wejściem na szczyt. Nie każdy wyjazd w góry kończy się sukcesem. Właśnie – czym jest sukces w górach?
Właściwie podjętą decyzją. W żadnym wypadku nie jest porażką opowiedzieć o trudnych decyzjach związanych z odwrotem, z decyzją o wycofie, z rezygnacją z celów. Zawsze można wrócić w lepszej kondycji, w lepszej formie, z mocniejszym szponem. Mimo wszystko wyjazd ten uważam za bardzo cenny. Niech ten bagaż doświadczeń zdobytych tutaj zaowocuje w przyszłości. Bo, że w wyższe góry niż nasze Tatry, czy Dolomity wrócimy się wspinać to pewnik.
*****
A teraz już w drogę na południe. Kończy się historia alpejska, ale przed nami podróż ku dalszym zdobyczom w tradzie i obiciu, więc z niecierpliwością zacieramy ręce! Ale to już historia na kolejną opowieść ;) Będzie jeszcze ciekawiej! Stay tuned! :)
A tymczasem zainteresowanych większą liczbą zdjęć, zapraszam do odwiedzenia mojej galerii: Viva Italia / Part 1: Triolet Cirque
Informacje praktyczne
Noclegi
- Camping Herrenwies / Fornbach
- Camping Tronchey / Val Ferret
- Rifugio Dalmazzi / Val Ferret
Topo / Mapa
Pingback: Viva Italia! Part 2 – Piemoncko-Liguryjska degustacja - Pionowe Myśli
„Właśnie – czym jest sukces w górach?
Właściwie podjętą decyzją” – DOKŁADNIE! :) Pamiętam jak przy początku mojej przygody z górami miałam z wycofami problem. Po przyjeździe do domu potrafiłam jeszcze ze dwa tygodnie rozpamiętywać, że coś mi się nie udało, obwiniając się, że jestem górską ciotą… Wyleczyłam się z tego na szczęście. Teraz mam totalny luz. Nic nie muszę, mogę jedynie chcieć. Podjęcie mądrej decyzji o wycofie w górach jest przejawem dojrzałości i doświadczenia. Nigdy nie jest oznaką słabości!
No ja chyba mam cały czas z tym problem. Mimo to potrafię podjąć decyzję o wycofie, tak jak było i w tym przypadku. Akurat teraz być może było nieco łatwiej, bo mieliśmy jeszcze przecie tyle różnych planów na kolejne dni ;)
Super wrażenie robi to schronisko no i oczywiście wszystkie widoki :) wspaniała podróż, zazdroszczę :D
Super przygoda! Więcej takich!
Zatrzymałem się tu na ponad 40 minut czytając i oglądając zdjęcia. Wróciły wspomnienia z mojego jednodniowego spaceru po Alpach w Szwajcarii w 2014. Niestety miałem tylko jeden dzień na góry, bo dolatywałem w czwartek w nocy, a głównym wtedy moim celem były pokazy lotnicze z okazji 100-lecia Szwajcarskich Sił Powietrznych – Air Payerne 2014. Jeszcze raz dzięki za przywrócenie wspomnień z tych fenomenalnych gór. ;)
Pingback: Viva Italia! Part 7 – Dolomity — Pionowe Myśli