Można by rzec… nie, wręcz obowiązkiem zacząć od tego jest – w KOŃCU nadeszła ta chwila! Jakże się stęskniłem! Zresztą, jestem tego niemalże pewny, że Nuctea nie mniej ;) Tym razem, w końcu wszystko zagrało, no może poza prognozami, które cały czas trzymały nas w lekkiej niepewności. Jednakże pragnienie i tęsknota za jedynym w swoim rodzaju, tatrzańskim wiatrem na twarzy, za dotykiem ciepłego granitu, wzięła górę nad wszelkim pogodowym niepokojem.
Tatry witają nas szeroko otwartymi ramionami, już z daleka. Podekscytowanie rośnie z każdym kilometrem, głowa już gdzieś tam, hen pod ścianą, wypatrująca drogi na szczyt. Ale czy można się temu dziwić?
Gdyby jeszcze tylko to podejście było choć trochę krótsze… ale, jest jakie jest, nie ma co narzekać. W końcu to nasz plan i nikt nas do niczego nie zmusza. Do Starego Smokowca docieramy z niewielkim poślizgiem. Parkingowy „cygan” kroi nas jedyne 6€ za miejscówkę. O, około godzinnym, biciu z buta na Hrebienok nawet nie ma mowy, no bo niby po co? Ładujemy się w wagonik (drugi z rozkładu: 8:45, (całe 8€ „hore”) i po około 7 minutach jesteśmy na Siodełku, pokonując różnicę wysokości 255 metrów n.p.m. Dalsze podejście szlakiekm – Doliną Staroleśną – do Zbójnickiej Chaty, już tak szybko nam nie idzie. Tyle, że nawet niespecjalnie to przeszkadza, w okolicznościach jakie nam towarzyszą, ciężki plecak, też jeszcze zbytnio nie ciąży.
Pierwszy przystanek wypada przy „głazie z tyczkami”. Lokalizacja na zastrzyk energii znakomita. Poszarpana grań Rywocin – strzeliste turnie Kościołów, Ciemniasta Turnia, wreszcie Pośrednia Grań, szalejące chmury, targane wiatrem po Zimnowodzkiej Grani – Tatrzańska MAGIA!
Przy drugim mostku, zbaczamy ze szlaku skrótem w prawo. Idziemy w górę wzdłuż strumyka, pośród kosówek. Wyraźna ścieżka prowadzi (lepiej zejść ze szlaku za mostkiem) pod samą Galerię Jaworowego. W trakcie podejścia pogoda nam się trochę psuje. Wokół zaciąga się spora chmura, ograniczając nam widoczność do minimum. Trochę tracimy orientację, ale w końcu trafiamy na żółty szlak, wiodący ze Zbójnickiej Chaty na Czerwoną Ławkę. Szlak ów prowadzi nas do Strzeleckich Pól, przez Siwe Stawy, gdzie dzięki ulegającej poprawie pogodzie, po raz pierwszy tego dnia możemy przyjrzeć się naszemu dzisiejszemu celowi – Ostremu Szczytowi.
Zamysł działalności w Dolinie Staroleśnej na drogach Kleryka, uznawanego za największego estetę wśród taterników chodził nam już po głowie od paru lat. Jakoś tak się jednak zawsze składało, że się nie składało wcielić go w życie. W końcu ten stan rzeczy miał ulec zmianie.
Stanisław Motyka, to jedna z najznamienitszych postaci i autorytetów w świecie taternictwa. Wspinał się w Tatrach zwinnie jak kot. Szybko, lekko i elegancko pokonując trudne partie skalne, jakby nie sprawiały mu żadnych trudności. „Esteta skały”, który zostawił po sobie około pięćdziesięciu pięknych i trudnych dróg taternickich. Wszystkich zainteresowanych szerszym spojrzeniem na sylwetkę Stanisława Motyki, odsyłam do obszernego, znakomitego tekstu o Nim na stronę watra.pl, w artykule: „Stanisław Motyka – mój przyjaciel granit…”
Na wysokości Strzeleckich Stawów odbijamy ze szlaku w lewo, pod południową ścianę Ostrego Szczytu. Po około 3,5h podejścia jesteśmy na miejscu.
Nasz dzisiejszy obiekt pożądania – Ostry Szczyt 2360 m n.p.m. odegrał kluczową rolę w dziejach taternictwa. Przez wiele lat był uważany za całkowicie niedostępny. Gdy w końcu Karol Englisch ogłosił światu, że „Śpiczasty wzięty – Carolus victor”, uznano go za najtrudniejszy szczyt w Tatrach. 25 sierpnia 1902 roku, północną ścianą, po raz pierwszy na szczyt weszli Karol Englisch z matką Antoniną i przewodnikami Johannem Hunsdorferem oraz Johannem Strompfem. Trzy lata później Simon Haberlein z Katherine i Maximilianem Broske wchodzą na szczyt po raz pierwszy ścianą południową. Wejście to przez następne lata było uznawane za najtrudniejszą drogę w Tatrach.
Nas, pod Ostrego zwabił jeden z największych klasyków tatrzańskich – Droga Motyki (Prawy Motyka), poprowadzona 27 sierpnia 1934 roku, przez Stanisława Motykę, Jana Sawickiego i Stefana Zamkovsky’ego.
Nieśpiesznie zrzucamy bambetle pod pierwszym, nadającym się do tego kamieniem i posilamy się. W międzyczasie obserwujemy, jak zespół wspinający się przed nami, „naszym Motyką”, kręci się na drugim wyciągu i w końcu myli drogi trawersując do płyty na prawo, biegnącej już sąsiednią Łopatą V-. Gdy chłopaki oddalają się na tyle, że możemy startować, zakładamy ubranka i ruszamy. Zgodnie z planem całą drogę poprowadzi dziś moja partnerka ;) Wchodzimy w ścianę na prawo od południowego filara. Pierwsza długość liny prowadzi ładnymi, granitowymi płytami, pociętymi przez ryski. Przewinięcie się przez kancik i ponownie płyto-zacięciami w górę pod przewieszkę.
Na względnie wygodnej półce, poniżej przewieszki Nuctea montuje pierwsze stanowisko (haki) i ściąga mnie do siebie. Jak to dobrze, w końcu, poczuć ciepły, lity granit w dłoni :)
Oboje, zgodnie dodajemy „plusika” do wyceny, startowemu fragmentowi drogi. Teraz przed nami do sforsowania przewieszka, znajdująca się wprost nad naszymi głowami. Ignorujemy hak doskonale nam widoczny, ale znajdujący się zbytnio na prawo od naszej drogi. To on zapewne zwiódł na manowce naszych poprzedników. Moja partnerka zgrabnie przewija się przez przewieszkę…
… i idzie dalej, bowiem wcześniej już postanowiliśmy, że jeśli tylko powyżej przewieszki nie dojdzie do przesztywnienia liny, to pociągnie ten wyciąg na całą długość liny. Tak też więc czyni. Prosto w górę, dwoma, nietrudnymi, nieco trawiastymi rysami dociera aż prawie pod same duże przewieszenie. Do właściwego stanu pod nim, liny 60-metrowej brakuje nam jednak trochę, nie brakuje jednak możliwości by założyć stan odrobinę niżej. Nuctea sprytnie ogarnia kolejny stan i po paru chwilach ruszam do Niej. Ruchy na przewinięciu przez przewieszkę smakują wybornie :) Wyżej jest już znacznie łatwiej. W ten sposób jesteśmy już po (nominalnie) trzecim wyciągu drogi. Przed nami kluczowy, mocno eksponowany fragment drogi. Kluczowy jednak w teorii, bo jak się okazuje dobre ustawienie, prawidłowa sekwencja, dobre chwyty, stopnie i tak naprawdę po problemie ;) Trudniej chyba jednak było na dole.
Górna cześć drogi, ostatnie dwa wyciągi to już łatwa, jednak cały czas przyjemna wspinaczka, trójkowym terenem. Część tego odcinka pokonujemy na lotnej. Poniżej, piszący te słowa na płytach wyjściowych ostatniego wyciągu ;)
Po niespełna 3,5 godziny, przyjemnej wspinaczki, stajemy na Ostrym Szczycie, a następnie szczęśliwi i usatysfakcjonowani na nim zasiadamy i kontemplujemy okoliczności przyrody :)
Oczy cieszą się widokami, głównie uciekają na grań prowadzącą w kierunku Małego Lodowego Szczytu (słow. Široká veža) i potem dalej ku Pośredniej Grani.
Na szczycie jesteśmy sami. Jemy, pijemy – jednym słowem sielanka. Odnajdujemy książkę szczytową i wpisujemy się doń. Mimo, że w zasadzie nigdzie nam się nie śpieszy pora powoli myśleć o zejściu, czyli w tym przypadku o zjazdach. By dostać się do pierwszego stanowiska (blok z pętlami) pokonujemy ~20 metrów eksponowanej grani w kierunku Białej Ławki.
Zgodnie ze schematami (dostępnymi w necie, które zebrałem i umieściłem również na swojej podstronie w dziale topo) zjazdów jest pięć. Można również znaleźć sporo informacji, że niełatwo je wszystkie odnaleźć i że, warto korzystać ze wszystkich, ze względu na możliwość zaklinowania się liny. W naszym przypadku wyszły trzy zjazdy, pierwszy jak w schemacie, kolejne dwa łączymy. By dostać się do trzeciego musimy dobrze śledzić schemat…
…chyba, że ma się to szczęście i zjeżdża ktoś przed nami ;) Tak czy inaczej, należy przetrawersować eksponowanym terenem w kierunku Białej Ławki. Stanowisko znajduje się za krawędzią płyty. Stąd już jednym zjazdem lądujemy pod ścianą.
Klarujemy szpej i wracamy pod nasz kamień. Gotujemy kolację – „chicken curry z ryżem” smakuje tego wieczoru wybornie. Po atrakcjach dla podniebienia, nadchodzą te dla oczu i duszy. Latamy z aparatami jak potrzepani delktując się „płonącymi” Tatrami ;)
Mały Lodowy Szczyt (słow. Široká veža)
Pośrednia Grań
Sławkowski Szczyt
Po kolacji i pięknym zachodzie słońca pora zabrać się za znalezienie komfortowego schronienia na noc. Oglądamy parę hoteli, ale to cały czas nie to. W końcu jednak trafiam pod właściwy adres :) Wracam do Nuctei, przenosimy się do naszego nowego domu i rozkładamy z gratami. Otwieramy wino i cały wieczór, do późnych godzin nocnych siedzimy przed hotelem rozmawiając i obserwując rozgwieżdżone niebie. O takim wieczorze w Tatrach, od dawna marzyłem! Nie tylko ja ;)
W środku nocy budzi nas deszcz. W tym miejscu nadmienię, że wybrałem się tym razem w Tatry bez kurtki przeciwdeszczowej… W połowie trasy samochodem przypomniałem sobie czego zapomniałem ;) No cóż, wracać już nie było ani sensu, ani możliwości więc uznałem, że „jakoś to będzie”, a zamiast kurtki wziąłem parasol, który Nuctea miała w samochodzie ;)
Wracając do tematu. U mnie z automatu deszcz w połączeniu z kolebą wywołuje lekki niepokój. Nie tylko ze względu na zaplanowaną na jutro wspinaczkę, ale również przede wszystkim z uwagi na moje niegdysiejsze przygody z potokiem przelewającym się w nocy przez kolebę pod Galerią Gankową. Nuctea natomiast jest wyjątkowo spokojna. Dzisiejsza koleba daje nam jednak znacznie większe poczucie bezpieczeństwa niż ta w Dolinie Ciężkiej. Akcja przeciwpowodziowa kończy się jedynie na podstawieniu menażki i pokrywki w dwóch miejscach gdzie kapie nam z okna ;) Wejście już wcześniej, kładąc się spać, „zamknęliśmy” parasolką, przymocowaną repem do kamienia pod ręką”, więc „przez drzwi” nam nie zacina ;) Po kilkunastu minutach i mi udziela się Jej spokój.
Słusznie zresztą, poranek bowiem budzi nas lampą niemiłosierną, na niebie ani jednej chmurki. Nasza ściana jeszcze w cieniu, mokra po nocnych opadach – więc zbytnio nam się nie śpieszy. W końcu jednak słońce zaglądające do nas przez okno wygania nas z hotelu ;) Ma to jednak sens, prognozy mówią o załamaniu pogody wczesnym popołudniem i postępujący napływ cirrusów to tylko potwierdza. Szamamy śniadanie, obserwując poczynania pewnej urodziwej kozicy, po czym ruszamy w drogę pod naszą ścianę.
Pewnie już dawno domyśliliście się co zaplanowaliśmy na dzisiejszy dzień ;) Dokładnie tak, dziś na tapecie kolejny klasyk z Motyką w roli głównej. Tym razem jego piątkowa linia na południowej ścianie Małego Lodowego Szczytu.
Podejście zajmuje nam może z 20 minut – tak to ja mogę podchodzić! ;) Zbliżając się do ściany, lustrujemy przebieg pierwszych wyciągów drogi, wytyczonej przez Stanisława Motykę i Jana Sawickiego 23 lipca 1932 roku. Żeby więcej nie przedłużać, zakładamy wdzianka i zaczynamy. Tym razem, prowadzenie całej drogi przypada mi. Skąd taki podział: Motyka na Ostrym Nuctei, Motyka na Małym Lodowym moja? Odpowiedź jest prosta – moja partnerka już prowadziła tę drogę podczas kursu trzy lata temu :)
Startuję połogimi płytami (miejscami jeszcze mokrymi więc delikatnie i czujnie), którymi docieram do zacięcia. Jego lewą stroną posuwam się do góry (w zacięciu asekuracja komfortowa). Nie trzymam się jednak zbyt zacięcia, tylko odbijam w lewo w litą płytę, z charakterystycznymi wymyciami. Możliwości jakiejkolwiek asekuracji nie ma tu żadnych. Wymycia jednak stają się coraz większe i o dyskomforcie psychicznym nie ma mowy. Wiosłowanie z każdym przebytym metrem sprawia więcej radości.
Po około 40 metrach odbijam z płyty nieco w prawo, do stanu z dwóch błyszczących się w słońcu borhaków i ściągam Nucteę do siebie. W mig łapię co miała moja partnerka na myśli, mówiąc o tym fragmencie drogi: „Wielce oryginalne chwyty a stupy” ;)
Drugi wyciąg to kontynuacja wspinania płytą z wymyciami, na lewo od zacięcia, aż pod przewieszkę z kępami traw. Przez tę przewijam się z lewej strony, jak w topo i ponad przewieszeniem docieram do kolejnego gotowego stanowiska na wygodnej półce.
Kolejny, trzeci wyciąg rozpoczynamy trawersem w prawo do zacięcia, nim kilka metrów w górę i pod okapami przewijamy się przez ściankę do kominka. Przewinięcie jest dość czujne z uwagi na brak większych chwytów na prawą rękę. Sprawę jednak załatwia odpowiedni balans ciała. Wspinając się wspomnianym kominkiem osiągamy stanowisko. Widoki z drogi, mimo że dziś dość ograniczone to jednak jakieś są. Prym wiedzie potężne cielsko Sławkowskiego Szczytu wraz z odchodzącą od niego długą granią, przez Staroleśny Szczyt, aż do Małej Wysokiej. Składają się nań: Staroleśna i Nowolesna Grań oraz Droga Tetmajera (odcinek grani pomiędzy Staroleśnym Szczytem i Małą Wysoką).
Czwarta długość liny – odbijamy delikatnie na prawo od przewieszki i wchodzimy do zacięcia, którym prosto w górę do kolejnego stanu, nieopodal charakterystycznych „zębów skalnych”.
Przed nami piąty, ostatni trudniejszy wyciąg. Kontynuuję wspinaczkę zacięciem w górę pod przewieszkę. Odbijając odrobinę w lewo, wyszukuję w niej słaby punkt i po komfortowych chwytach pokonuję z przewieszenie – wspinanie palce lizać – istny flow! Nuctea dochodząc do mnie kilka chwil później stwierdzi, że chyba mi się coś „poeabało” jeśli to był słaby punkt przewieszki ;)
Ostatni odcinek drogi to już łatwe kilkadziesiąt metrów terenu za III, najpierw trawers w prawo, potem obejście zacięcia również prawą stroną i – po rozwiązaniu się – już zupełnie łatwym terenem na szczyt. Wyszło nam jakieś 3,5h spokojnej wspinaczki. Gdybym miał krótko podsumować: jedna z najładniejszych dróg jakie do tej pory robiłem w Tatrach, jeśli nie najładniejsza. Niestety, na piknik na szczycie tym razem nie mamy czasu, zgodnie z zapowiedzią zbierają się nad nami ciemne chmury. Wraz z pierwszymi kroplami deszczu dochodzą do nas z oddali odgłosy zbliżającej się burzy. Szybka fota szczytowa i spadamy.
Żeby zejść idziemy kawałek granią na Harnaski Karbik. Później w dół, najpierw kruchym żlebem, a następnie lekko odbijając w lewo, w kierunku Czerwonej Ławki. Potem już tak jak przyszliśmy, prosto do koleby. Trochę się nam szczęści i deszcz postanawia trochę „poczekać”. Umożliwia nam to przepak na sucho. Jeszcze tylko czułe pożegnanie z kozicą (jestem ciekaw czy to nie ta sama co rano ;)) i postanawiamy schodzić od razu do Zbójnickiej Chaty.
Tak, my również będziemy tęsknić…
Przy Siwych Stawach łapie nas już regularna zlewa – zalewa nas, dosłownie, ściana deszczu, do tego szaleje niezwykle porywisty wiatr. Spróbujcie sobie teraz wyobrazić mnie w tym miejscu, w tej sytuacji… z parasolką o której już pisałem ;) Na odcinku, nie dłuższym niż 20 metrów jestem przemoczony do majtek. Niemniej jednak, pomimo tego, że długimi okresami muszę przytrzymywać ją głową (jedyną część ciała, która pozostaje sucha ;)), a ostatecznie mi ją połamie, mogę śmiało potwierdzić słowa instruktorów taternictwa, że bez parasolki w Tatry ani rusz! ;)
Wyżej szaleje już burza, my na szczęście jesteśmy już w bezpiecznym (w miarę) miejscu, przemoczeni docieramy do Zbójnickiej Chaty, gdzie trochę się suszymy i ogrzewamy. Gorący, smakowity bylinkový čaj i smažený sýr pomagają w tym najlepiej.
Gdy tylko trochę przestaje padać schodzimy na spokojnie w dół do samochodu. Późnym wieczorem jesteśmy w Bielsku-Białej. To były dwa niezwykłe dni! Dziękuję :)
Nieco więcej zdjęć w galerii.
Słyszałam, że Ostry Szczyt jest najtrudniejszy w Tatrach, tym bardziej gratulacje dla Was :) Jestem ciekawa jakie to pionowe ściany na urlopie łoiłeś, bo takie wielkie odliczanie było, a na razie w relacjach cisza :) Jakieś Alpy? :) Pozdrawiam!
Najprostsza droga na Ostrego to II, co faktycznie sprawia, że nie jest dostępny dla każdego.
Wielkich ścian to raczej nie było, ale było bardzo różnorodnie i ciekawie. Jak tylko się uporam z technicznymi problemami (mam nadzieję wkrótce) to coś się zacznie pojawiać ;)
Pozdrawiam również ;)