W zamyśle miał to być pierwszy tegoroczny zimowy wypad w Tatry, a do tego w ogóle pierwszy zimowy tatrzański Ewy… Ruszyliśmy zatem z pełnym ekwipunkiem, 2x raki, 1x czekan, na miejscu jednak, okazało się że zimie jeszcze trochę brakuje.
Do Zakopanego docieramy troszkę spóźnieni jak to już bywa zwyczajem PKS. Oczekiwanie na bus jadący w kierunku Doliny Chochołowskiej umilają nam… schabowe wykonane własnoręcznie przez autora tekstu. W końcu jakiś busiarz się lituje i nas zabiera. Zajeżdżamy na Siwą Polanę skąd czeka nas spacer do schroniska… 40 minut… godzinę i 40 minut? jakoś tak to leciało.. Przy blasku księżyca i własnych czołówek dobijamy do Schroniska na Chochołowskiej gdzie mamy zamówiony nocleg. Nie bez kłopotów – z klamkami, z korytarzami – załatwiamy formalności noclegowe i możemy udać się na pokoje. Kolacja, coś pysznego do zapicia herbaty ;) opowieści różnych treści umilające wieczór i idziemy spać.
Rano z ociąganiem ale wstajemy, bierzemy letni prysznic, który okazuje się jednak gorącym, jemy śniadanko i ruszamy w drogę Bobrowieckim Żlebem do rozstaju szlaków gdzie odbijamy w lewo na Grzesia. Moją uwagę od początku przykuwa Kominiarski Wierch.
Z podejścia na Grzesia pięknie prezentuje się również Jamborowy Wierch oraz Bobrowiec wraz z iglicami Mnichów Chochołowskich.
A na Grzesiu prawdziwa sielanka, ciacho, przepyszna herbatka :D wszystko w pięknych okolicznościach – Mały Salatyn, Salatyński Wierch, Brestowa.
W drugim kierunku wcale nie brzydziej, Kominiarski, Ciemniak, Ornak, Trzydniowiański.
Trza jednak ruszać dalej, a na naszej grani coś się dzieje.
Na Rakoniu jeszcze względny spokój choć i tak wieje niemiłosiernie, zatem tylko parę zdjęć i uciekamy dalej, Ewa w objęciach Trzech Kop, Hrubej Kopy, Banówki, Spalonej Kopy.
Przed nami Wołowiec, przez który chmury przewalają się jak szalone.
Na początku nie jest tak źle, wieje masakrycznie, czasem jednak coś widać, trasa którą pokonaliśmy,
ale z każdym zdobytym metrem wysokości jest coraz ciężej, trzeba się dobrze napracować by ustać na nogach, a widoczność spada do zera
i w takich oto odcieniach szarości dokonuje się pierwszy raz na Wołowcu zarówno Ewy jak i mój.
Naszym zamiarem teraz było zejście na słowacką stronę w kierunku Rohaczy, tak też robimy, ale wiatr i przenikliwy chłód powodują że w okolicy Jamnickiej Przełęczy rozglądamy się za jakimś bezwietrznym miejscem, gdzie zasiadamy się posilić, napić cudownej herbatki :D i zastanowić co robić dalej… planowo miał być teraz Rohacz Ostry a następnie Płaczliwy ale w tych warunkach – wiatr, brak widoczności, zapewne oblodzenie na Rohaczach – to nie ma zbyt wielkiego sensu, postanawiamy zatem schodzić z przełęczy niebieskim szlakiem do Doliny Jamnickiej.
Widoki po słowackiej stronie bez zmian, chmury wiszą nisko, a nad granią unosi się nie przerwanie skowyt potężnego wiatru. Z kilkoma „odpoczynkami” na magiczny napój z termosu wędrujemy do Chaty pod Pustym.
Ku naszej radości prócz nas nie ma nikogo, rozkładamy się, robimy rozpoznanie w chacie i w pobliżu. Po tych wstępnych oględzinach czas zadbać o ciepełko na wieczór, więc siekiera w dłoń i „do pola” – niestety ledwo zdążyłem się zamachnąć okazało się, że siekiera złamana… Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, znajduję piłę oburęczną „moja-twoja” i zapraszam do współpracy Ewę, ta ochoczo dołącza ;)
Ścinamy zręcznie zapasik na wieczór i palimy w piecyku. Przez ten czas obok chatki przechodzi tylko para turystów, która chyba i tak nas nie zauważa. Trzaskające drewno w piecyku, ciepła przytulna chata w środku Tatr, parę specjałów na stole, wreszcie miłe towarzystwo sprawiają, że ani się nie obejrzeliśmy i trzeba było iść spać.
Pobudka rano, pośpiechu jednak nie ma bo wchodu słońca tym razem nie będzie. Na śniadanie kawka, paróweczki, przed wyjściem jeszcze wpis do pamiątkowej księgi w chacie i jeszcze po ciemniaku opuszczamy Chatę pod Pustym.
Pierwszy odcinek do Rozdroża w Dolinie Jamnickiej to powtórka z wczorajszego zejścia, potem odbijamy szlakiem zielonym na Niską Przełęcz.
Niebo przybiera ciekawe kolory a chmury szaleją na wietrze jak opętane.
Gdy docieramy na grań bardzo szybko przypominamy sobie o dniu wczorajszym, wieje jak **uj…
Droga na Jarząbczy to ciągła walka, wiatr nami dosłownie poniewiera, prawie co wpada też na nas rozpędzona kozica… i aż trudno uwierzyć że taki Bobrowiec smaży się w słoneczku.
Wreszcie upragniony moment, szczytujemy na Jarząbczym.
Ale to nie koniec, zejście w kierunku Kończystego Wierchu, jeszcze gorsze, nie dość, że wieje to musimy zmierzyć się z najgorszym z możliwych oblodzeń, za cienki lód by cokolwiek pomogły raki, ale wystarczający by pojechać bez nich. Sprawnie jednak pokonujemy najtrudniejsze, najbardziej oblodzone „kamyki” i docieramy na Kończysty. Tu w planie był Starorobociański i dalej… ale uznajemy, że dziś sensu nie ma, innym razem. Wymyślam jednak, że choć prawdziwej zimy jeszcze nie ma, nie po to targam całą drogę raki by ich wcale nie użyć, tym bardziej, że moja towarzyszka jeszcze nie miała ich na nogach, zatem zakładamy i pierwszy raz w rakach:
Zejściu towarzyszy oczywiście wiatr, poniewierający „aż miło”, łapiemy po drodze Kominiarski wyłaniający się z mroku,
okazale prezentuje się Ornak.
Wyżej, za nami jednak bez zmian, chmurzyska i wiatr szaleją.
Schodzimy bez pośpiechu, w wiacie przy szlaku robimy sobie jeszcze krótki popas na coś ciepłego, a następnie dalej na Siwą Polanę gdzie po parunastu minutach mamy busa do Zakopanego.
Mimo że plany zostały w dużej mierze sponiewierane(dosłownie) przez wiatr wypad rewelacyjny. Dzięki Ewuś za towarzystwo.
Więcej zdjęć na Picasie -> Tatry Zachodnie