O comebecku w Dolomity myślałem już w zasadzie podczas powrotu z nich, ostatniego i zarazem pierwszego razu w 2011 roku. Wszystkie obrazy, które zobaczyłem wtedy głęboko wryły mi się w pamięć. Góry te przyciągają jak magnes z niezwykłą siłą. Początkowo w grę wchodził oczywiście powrót na ferraty, tak pięknie i naturalnie poprowadzone chyba tylko tutaj. Z biegiem czasu, wraz z postępującą u mnie zmianą orientacji zainteresowań górskich, zaczął dochodzić do głosu aspekt wspinaczkowy. Wkrótce spotęgowany zakupem imponującego przewodnika autorstwa Mauro Bernardiego, opisującego najpiękniejsze drogi wspinaczkowe w okolicach Cortiny d’Ampezzo. Ten jednak musiał swoje przeleżeć na regale. Pomimo tego, w planie na ten rok, dla Dolomitów, miejsca również nie było. Wiele się jednak popieprzyło, splot różnych okoliczności sprawił, że postanowiłem dołączyć do przyjaciół z KW Bielsko, organizujących właśnie w Dolomitach swój tegoroczny, letni obóz klubowy.
W ten oto właśnie sposób, do Cortiny d’Ampezzo trafiamy koło godziny 8 sobotniego poranka. Błyskawiczne zakupy w miejscowym Kangurze i ruszamy Drogą Dolomicką nr-48 w kierunku Passo Falzarego i dalej ku Passo Valparola. Tam wita nas imponujący widok na masyw Cunturines, wznoszący się nad doliną Val Badia.
Na campingu Sass Dlacia jesteśmy jako pierwsi. W związku z tym, że „odpowiedzialny za to całe zamieszanie” jest pół godziny drogi za nami, postanawiamy na niego poczekać. Jest czas na mały rekonesans campu jak i bliższe przyjrzenie się Piz dles Conturines oraz Bandariac, jak okaże się później w takich barwach już nie będziemy mieli sposobności ich oglądać.
W ekspresowym tempie rozbijamy namioty, chcemy jeszcze tego samego dnia „ugryźć coś niedługiego”. Spowodowane jest to między innymi bardzo złymi prognozami na dwa kolejne dni. Nie zarażamy jednak większej grupy ani naszym optymizmem ani większą determinacją i finalnie w góry ruszamy w liczbie „5 zdeterminowanych”. Za cel obieramy Lagazuoi Piccolo, pod ścianę którego z Passo Falzarego mamy zaledwie pół godziny.
W międzyczasie ustalamy szczegóły. Paryscy z Andrzejem (EndrjuBB) uderzają na drogę Cengia Martini (Półka Martini) V, w prawym sektorze, natomiast my z Marco udajemy się na Dei Proiettili (Drogę Pocisków) V-, w sektorze środkowym. Obie linie to znakomity wybór na niezbyt pewne pogodowo popołudnie – blisko i niedługo.
Podchodzimy piarżyskiem, zanikającą ścieżką. Odnalezienie początku drogi nie sprawia nam najmniejszego problemu, z oddali widać dokładnie miejsce z którego powinniśmy wystartować. Zaczynamy wyraźnym zacięciem, na lewo od pokaźnego głazu.
Pierwszy 45-metrowy wyciąg, prowadzony przez Marco jest lity i bardzo przyjemny, no może poza jednym większym „pociskiem”, który przelatuje obok mojej głowy. Docieramy do stanowiska pod płytą, gdzie zamieniamy się na prowadzeniu. Na drugim, chyba najładniejszym wyciągu na „drodze pocisków” pokonuję najpierw wspomnianą wcześniej płytę, by kluczowym zacięciem dojść do kolejnego stanowiska. Haków, na tym odcinku, zastaję w ścianie znacznie więcej niż jest wrysowane na schemacie, generalnie niewiele tu jestem w stanie dołożyć swojego. Stanowisko jest kapitalnym miejscem jeżeli chodzi o widoki!
Cinque Torri, Croda da Lago, Lastoi di Formin, Averau
Po kilkunastu chwilach dołącza do mnie Marco i ponownie, sprawnie zamieniamy się na prowadzeniu. Kolejne trzy, krótsze (~20-28m) wyciągi raczej bez historii. Prowadzą łatwiejszym terenem, na uwagę zasługuje chyba jedynie „efektowna” trawiasta rampa na wyciągu nr 5.
Prowadzenie ostatniej długości liny należy do mnie, zgodnie ze schematem idę… źle. Zamiast odbić w prawo, idę w przeciwną stronę i dopiero po paru metrach próbuję pokonać przewieszenie wprost. Brak stopni, oraz jedyny lepszy chwyt, który zostaje mi w dłoni każe mi jeszcze raz przemyśleć wybrany wariant – przecież miało tu być jedynie za IV. Patrzę po raz kolejny w schemat – oczywiście! Trzeba przejść w prawo zaraz przy stanowisku, dopiero potem w górę mijając ewidentną grotę od lewej strony. Odrobinę trudności sprawia mi kominek kończący drogę, środkiem zbyt wąsko, na zewnątrz słabiej z rzeźbą, ostatecznie pokonuję go „trochę tak, trochę tak”. Stanowisko dosyć osobliwe – do ruszającego się haka dokładam jedynie kostkę. Niczego innego jednak nie znajduję (stan zresztą zgadza się ze schematem w przewodniku), same trawy i luźne kamienie. Niestety tak jak mój partner zaczął drogę tak i ja kończę… Przy wyjmowaniu aparatu zrzucam w dół pocisk nr 2 podczas naszego wspinania, w postaci filtra połówkowego wraz z adapterem :(
Z krawędzi na której kończy się nasza droga mamy rewelacyjne widoki w jedną jak i drugą stronę. Szkoda jedynie, że dolomickich błękitów, za którymi tak tęskniłem praktycznie brak.
na lewo: Cinque Torri, Croda da Lago, Lastoi di Formin, Averau
na prawo: Marmolada, Sass de Stria, Settsas
Pierwsza wspinaczka w Dolomitach za nami! Teraz pozostaje tylko zejść. Od naszego ostatniego stanowiska – łąką – do ruin wojennych wyprowadza nas wyraźna ścieżka.
Od ruin trawersem w prawo, wzdłuż włoskiego chodnika minowego wychodzimy na Półkę Skalną Martini (Cengia Martini), będącą historycznym miejscem dolomickiego frontu. Przebiega tędy jeden z klasycznych szlaków wojennych – Szlak Strzelców Alpejskich.
Półką Martini dogodnie schodzimy na Passo Falzarego, gdzie czekają już nasi „zdeterminowani towarzysze”. Wieczorem dochodzi do pierwszych, klubowych oraz międzyklubowych integracji ;) Sprzyjają temu niewątpliwie fatalne prognozy na dwa następne dni.
Nazajutrz, od samego rana, zgodnie z prognozami, przelotnie ale intensywnie pada deszcz. Postanawiamy jednak ruszyć tyłki, a nuż nam się poszczęści..? Krótką przerwę w opadach wykorzystujemy na podejście w rejon Cinque Torri. Z okolic Rifugio Bai De Dohes (z mojego punktu widzenia to raczej restauracja/kolejka) posępne spojrzenie przesyła nam Tofana di Rozes.
Uniknąwszy jakimś cudem deszczu udaje nam się dotrzeć pod 5Torri. Zaciągnięte nisko chmury nie rokują dla nas większych nadziei, pomimo tego postanawiamy podejść pod turnie.
Chodzimy, kręcimy się, zaglądamy gdzie tylko się da, w poszukiwaniu suchego fragmentu skały. Oczywiście towarzyszą nam cały czas przelotne opady deszczu.
Koniec końców przychodzi totalna zlewa, która zmusza nas najpierw do przeczekania pod, znalezionym przeze mnie, konkretnym dachem,
a później w Rifugio Cinque Torri. Cały plon wspinu tego dnia zamyka się w krótkim boulderze przypadkowo spotkanego jegomościa. Chociaż jemu coś siadło! ;)
Kolejny dzień to pogodowa powtórka z rozrywki, nastroje siadają, ale łatwo się nie dajemy, w końcu mamy i na taką aurę receptę. Zaczynamy wycieczką na zakupy do Cortiny d’Ampezzo, oczywiście będąc w Cortinie obowiązkiem każdego wspinacza jest zajrzeć do Angelo Dibony – najsłynniejszego alpinisty i przewodnika górskiego urodzonego w d’Ampezzo.
Po wizycie w Cortinie, udajemy się na poszukiwanie, znajdującego się nieopodal rejonu sportowego, umożliwiającego wspinanie również w deszczu. Campo e Volpera, o którym mowa, znajduje się na południowo-wschodnim zboczu Pocol. Za namiary szczególne podziękowania dla Nuctei ;) Tu na kilku drogach z przekroju 6a – 7a spędzamy popołudnie. Poniżej kilka strzałów ze wspinania w Campo e Volpera.
Miejsce to, stanowi atrakcję również dla niekoniecznie wspinających się. Wytyczony jest tutaj urokliwy czerwony szlak, którym można dotrzeć m.in. do Grotte di Volpèra.
Znajduje się tutaj również park linowy, poprowadzona jest powietrzna ferrata oraz tyrolka (niestety „zakłódczona”). Na niekorzystną i niepewną pogodę miejsce zdecydowanie świetne.
Zaspokoiwszy nasze wertykalne żądze, zmęczeni ale zarazem zadowoleni (w miarę), wracamy na camping. Prognozy na kolejny dzień są nieco lepsze, do 14 ma nie padać – zakładamy, że właśnie tyle mamy czasu, by coś konkretniej podziałać.
*****
c.d.n.
Więcej zdjęć w galerii: Dolomity
Cunturines rzeczywiście wygląda bardzo imponująco :) Mam nadzieje, że następne dni pogodowo dopisały, bo zdjęcia z Dolomitów zawsze chętnie obejrzę ;) Jak tylko znajdę chwile czasu na resztę wpisów :P
To zaledwie prolog ;) a pogodowo…? Nic nie zdradzę, musisz znaleźć czas i sam się dowiedzieć ;)